Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
610
BLOG

O wszystkim, a zwłaszcza o niczym

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Rozmaitości Obserwuj notkę 14

W tym domu wszystko wydaje z siebie jakiś hałas, trzaskają kraty furtek pod prześwitem, szczekają wyprowadzane nieustannie psy, a jeśli chwilowo robi się spokojniej, to zaraz przed blok wybiegają coraz młodsze dzieci i zaczynają odbijać piłkę od ściany, tej samej która piętro wyżej zamienia się w bok mojego mieszkania. To jednak wszystko nic, kiedyś było tu jeszcze ciekawiej.

Przez kilka lat piętro niżej mieszkał pewien młody narkoman amator. Pikanterii temu zjawisku bezsprzecznie musiał dodawać fakt, że przydzielono mu lokal na parterze, w myśl przepisów administracyjnych przeznaczony dla osoby niepełnosprawnej. Człowiek ów spał w dzień, bytował głównie w nocy, a ulubioną jego porą bezapelacyjnie był wczesny świt, wtedy to osiągał szczyt swojej aktywności. Nieodgadnioną dla mnie do dziś tajemnicą, było źródło jego utrzymania, wielokrotnie zastanawiałem się – zwłaszcza wtedy, gdy tuż nad ranem otwierał okno, stawał w nim i na głos dzielił się ze światem swoimi niepokojami – z czego właściwie on żyje. Nawiasem mówiąc krzyczał wtedy przeraźliwie, nie było w tym krzyku żadnej sprecyzowanej treści, był to bezładny zlepek przekleństw, nie kierowanych zresztą prawie nigdy do konkretnych osób, czasami wystarczały mu małpie onomatopeje.

Bywało, że odwiedzali go przyjaciele. W zależności od pogody, albo tłoczyli się w tym jego maleńkim mieszkanku i tam, przy muzyce rap, debatowali dotąd aż robiło się jako tako widno, albo podchodzili pod jego okno i dokazywali na świeżym powietrzu. Gdy już przychodził ten czas, kiedy reszta mieszkańców musiała wstawać do pracy, on wtedy, niczym złośliwy domowy kot, zasuwał rolety, zamykał okno i zapadał w sen. Wspomniałem o rozterkach dotyczących jego źródeł finansowania nie bez przyczyny. Podwójnie bolesna była świadomość, że to szampańskie życie najpewniej fundowaliśmy mu my wszyscy, my, górnolotnie to zabrzmi, społeczeństwo – kto wie, czy w ten sposób nie przyczyniliśmy się do jego upadku. Mieszkanie od miasta, no i pewnie renta z powodu rzekomej niepełnosprawności – żyć nie umierać.

Walczyć z nim nie było sensu, ja przynajmniej doszedłem po pewnym czasie do takich wniosków. Kilkukrotne dzwonienie na komisariat w żaden sposób nie wpływało na bieg spraw. Bo był ten człowiek tak naprawdę, jeśli przyjrzeć się temu na chłodno, nieszkodliwy z punktu widzenia nienaruszalności tak zwanego miru domowego. Porównanie z kotem nie było znowu takie głupie – on rzeczywiście przez dziewięćdziesiąt procent doby nikomu nie sprawiał kłopotów. Stawał się dokuczliwy na krótki czas, być może działo się to wtedy, gdy zażyty narkotyk zaczynał działać. Zanim podjechał radiowóz, u niego rolety były już zwykle szczelnie zasunięte, a cisza pod blokiem – wzorcowa. Niepocieszeni stróże prawa musieli wracać z niczym, nie można było przecież dopatrzeć się żadnych znamion przestępstwa. Po piętnastym podobnym telefonie już nie przyjeżdżali, mówili tylko, że jak będzie wolny radiowóz, to „ktoś tam zajrzy”, co już przeważnie nie następowało. Ich postępowanie trudno potępiać, nie wiadomo czy ich działania nie mogły by bardziej się przydać w tym czasie gdzieś indziej – jest to bardzo prawdopodobne. Jak to w takich przypadkach zwykle najgorsze: mieszkańcy mojego bloku po prostu się do tego człowieka przyzwyczaili, przeklinali go tylko wtedy, gdy raz na jakiś czas, ni stąd ni zowąd, o godzinie powiedzmy piątej nad ranem, na kilkanaście przerażających sekund rozkręcał swój sprzęt grający do niemal kresu jego możliwości. Potem wszystko jednak tam cichło i w niejednym sercu zapewne budziło się współczucie dla tego zagubionego, młodego człowieka. Muszę przyznać, że wcale nie było we mnie jakiejś dzikiej satysfakcji, kiedy stało się już całkowicie jasne, że raz na zawsze zniknął, a po jego mieszkaniu kręci się jakaś staruszka.

Weźmy też tych z piętra wyżej, zamieszkała tam niegdyś specyficzna familia. Zanim pojawiły się tam dzieci, bawili się tak jakby miało nie być jutra. Od piątkowego popołudnia do ostatnich minut niedzieli. Na prośby sąsiadów, by nieco przystopowali, słyszałem to na własne uszy stojąc na balkonie, odpowiedzieli, że nie mogą tych życzeń spełnić, ponieważ „akurat taki mają okres w życiu”. Imprezowali bez względu na czas i okoliczności. Dyskoteki trwały i w Wigilię, i w Dzień Zaduszny, i w Wielki Piątek. Muzyka grała tam na całego, to nie żart, dwa dni po katastrofie smoleńskiej. Słaby zasięg powodował, że wszystkie sprawy załatwiali przez telefon wyłącznie na balkonie, więc każdy z nas, zwłaszcza latem, miał zawsze świeże informacje na temat ich poczynań i planów. A były to poczynania i plany tylko i wyłącznie kontrowersyjne, na tym poprzestanę. Skargi do administracji nie przynosiły spodziewanych efektów, z owego przyjemnego kącika zdołała ich dopiero wygnać reprodukcja – przestali mieścić się z dziećmi w swoich czterech kątach i, z tego co się dowiedziałem przypadkiem, wynieśli się do domu teściów.

Tu właśnie dotarłem chyba do sedna. Te opowieści mogą wydawać się jednym wielkim wylewem frustracji, nie są nim jednak, zapewniam. Jest to, teraz to odkryłem, w tej właśnie chwili, jakby specyficzna, może nieco pokrętna, forma gloryfikacji tego miejsca. Jest tu, i piszę to bez żadnej ironii, całkiem sympatycznie, widzę to teraz bez żadnych zakłóceń, jedynie pewne, drobne w gruncie rzeczy, kwestie zatruwają mi tu spokój, być może dlatego właśnie są one tak przykre, bo stają się lepiej widoczne na tle ogólnej dobrej kondycji reszty otoczenia, i właśnie przez to domagają się baczniejszej uwagi.

Jeżeli ktoś to w ogóle wszystko przeczyta, to nie będzie trudnym zadaniem przewidzenie u tego kogoś natychmiastowej, muszącej się bezwzględnie narodzić jako pierwszej w szeregu tych mniej istotnych, reakcji. Zamknie się ona w obcesowej propozycji: chłopie, weź się wyprowadź gdzieś na wieś, to będziesz mieć spokój. Moja odpowiedź na to: nie, dobrze mi tutaj.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości