Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
13649
BLOG

Pamiątki z Holandii: kapsułki do prania i płyn do naczyń.

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 106

Wróciłem z tygodniowej wizyty u rodzinki w Holandii. Bywam tam od lat przynajmniej raz w roku, ale wciąż ten kraj stanowi dla mnie zagadkę nie do rozwiązania. Im częściej tam bywam, tym mniej wiem czym ta Holandia tak naprawdę jest i dlaczego istnieje w takiej a nie innej formie.

Na zdrowy rozum Holandii nie powinno w ogóle być. To jej dosyć luksusowe istnienie to najpewniej splot najróżniejszych interesów i potrzeb. Nie chcę mi się wgryzać w historię Holandii, ale pewnie jakiś ekspert zaraz potwierdzi moją intuicję. Przecież gdyby Polska choć w połowie zbliżyła się do holenderskiego poziomu życia, a już na pewno, gdyby Polacy zbliżyli się choć w ćwierci do holenderskiego „zwisu” wobec rzeczywistości (z powodu braku zmartwień, rzecz jasna) to szybko by nam tę zabawę ukrócono, nieważne, czy to z kierunku wschodniego czy z zachodniego. A Holendrzy żyją na tym swoim „zwisie” i nikt im się nie wtrąca, ani nie przewraca zabawek. Przypadek? Komuś funkcjonowanie takiego kraju jak Holandia, w takim a nie innym kształcie, jest po prostu potrzebne. Inaczej, powtarzam, pewnie już dawno by jej nie było. No a Holendrzy cali uśmiechnięci.

Jakoś mi się zebrało na tą Holandię w związku z tym właśnie zakończonym a tak bardzo wyczekiwanym urlopem. Nie będę się kreował na znawcę. Byłem tam wiele razy w moim życiu, ale wciąż mam wrażenie, że z każdą tam wizytą wiem o nich coraz mniej. Holandia to zjawisko wyjątkowe – no to, przyznacie, odkrycie na miarę Tony Halika, nie? Spróbuję tu zaraz tę dziwność choć trochę przybliżyć, choć podejrzewam, że mi się to raczej nie uda. Holandię bowiem trzeba zobaczyć i pożyć tam przynajmniej miesiąc żeby stwierdzić, że ma się jej już dość – to wiem z doświadczenia. Holandia w przedziwny sposób zaczęła się wpisywać w polskie losy wraz z szerokim otwarciem na naszą tanią siłą roboczą – byłem nią niegdyś przez krótką chwilę, a jakże. Napiszę tu tylko o tym co widziałem gołym nieuzbrojonym okiem. Jeśli ktoś ma ochotę napisać: "nie masz Kacprzak racji, ja byłem w Holandii sto razy więcej niż ty i to wcale nie jest tak” - proszę bardzo się nie krępować.

                                                                 ***

Tym razem zdecydowałem się na autokar. Jazda autokarem do Holandii to niesamowite przeżycie. Ponad dwadzieścia godzin na siedząco z krótki przerwami na sik w Niemczech na jakiejś stacji benzynowej. Na te dwadzieścia godzin poznaje się nowych znajomych. Jadą do Niemiec, Holandii, Anglii, Belgii, Włoch, Hiszpanii. Są dwie możliwości. Albo jadą odwiedzić rodziny tam żyjące i pracujące, albo jadą do pracy.

                                                                  ***

Krzysiek pracuje we Francji jako spawacz. Niski, ogolony na łyso, łapy jak bochny. Jedzie na trzy miesiące, potem zjeżdża do rodziny do Łodzi na dwa tygodnie i abarot to samo. Ktoś się chce śmiać z Krzyska-spawacza? Nie radzę. Chłopak ma dwa tysiące euro na czysto – mieszkanie i wyżywienie opłaca mu szef. Smutnieje tylko na chwilę, gdy go pytam czy chce mu się tam wracać. Ogólnie śmieje się jak nakręcony. Dusza człowiek. Ledwie się daliśmy radę rozstać, tacy byliśmy kompani. Znajomi z autokaru rozpływają się w Słubicach, gdzie autokary rozjeżdżają się na Europę. Pusty plac momentalnie zapełnia się autokarami a setki Polaków w ciągu godziny leją się w tę Europę niczym z kranu. Tanie walizki z Tesco, ruskie fajki, trzy Tigery na podróż. Starsi ludzie w drodze do dzieci w Rotterdamie, Paryżu, Lille... Polska emigracja zarobkowa w pełnej niczym nie zawoalowanej krasie. Siła kraju – u nas pogardliwie nazywana Polską „C” albo i „X”. Powinni napędzać polską gospodarkę, ale napędzają inne. Kiedy kiedyś przez moment pracowałem w dużej firmie od kwiatów, była tam taka sytuacja, że do pracy w sobotę nie stawiło się czternastu Polaków. Nie chciało im się. Firma, która rozsyła kwiaty na cały świat, przez cały dzień chodziła na pół gwizdka.

                                                                      ***

W Amsterdamie jest piąta rano, gdy nasz autokar wjeżdża na parking. My jedziemy dalej, do Hagi i Rotterdamu. Jest mała afera. Okazuje się, że jedna z kobitek nie ma swojego bagażu. Ktoś w Słubicach się pomylił i jej walizki pojechały do Londynu.

                                                                       ***

Haga to najbrzydsze miasto w Holandii. Lubię ją, znam jak własną kieszeń, ale co z tego skoro jest przygnębiająca. Jeszcze jak jest ciepło, a drzewa zielone to jest tam znośnie. Kiedy jest szaro, a drzewa są łyse jest tam zdecydowanie lekko depresyjnie. Kiedy przyjechałem tam w zeszłym tygodniu, przywitała mnie intensywnym zapachem jakiegoś nawozu. Czy to eleganckie centrum, czy tureckie przedmieście – capi nawozem. Mi to nie przeszkadza, przypominają mi się wakacje na wsi. Holendrzy na przednówku sypią coś do kanałów żeby się nie lęgło. Każdy kto jest obywatelem Niderlandów, lub mieszka tam na legalu, płaci tzw. „kanałowe”. 400 euro rocznie kosztuje ta przyjemność. I każdy płaci.

                                                                 ***

Każdy kto zjawia się w Holandii musi zastanawiać się jak to jest możliwe: kraj jest bogaty, wszystko hula, a jak rozmawiasz z przeciętnym Holendrem to masz wrażenie, że nie wie jak się nazywa i za moment potknie się o własne sznurowadła. Holendrzy w swojej masie są niezwykle tacy cielęcy – bez urazy. Ale mają na górze swoich „pasterzy” którzy wiedzą jak tym wszystkim sterować. I to czuć na każdym kroku.

                                                                  ***

Holenderskie multi-kulti. Nie wiem, nie bywam poza Holandią w świecie, pewnie gdzie indziej jest jeszcze mocniej w tym względzie. Pierwszy moment kiedy wsiadam do tramwaju i jako jedyny jestem biały, zawsze jest dla mnie dziwny. Widzę ludzi w każdym możliwym odcieniu skóry. Nie sposób się nie gapić na śliczne czekoladki. Na dole ubrane jak polskie dziewczyny. Na głowach jednak hidżaby. W rękach wielkie białe smartfony. Wszystkie małe biznesy prowadzą Turcy. Sklepiki, sklepiczki, smażalnie, kebaby, prasa, fryzjerzy. Kontrolerzy w tramwajach. Kiedyś wracając skądś na rowerze słyszę nieopodal bloku w którym mieszkałem potężne łomotanie. Po chwili wszystko jasne. Tureckie wesele. Rodzina przed imprezą przyjeżdża pod dom panny młodej (tak się domyślam, ale może chodzi o młodego?). Gość wali w bęben, drugi gra na jakimś tradycyjnym instrumencie dętym. Kobitki trzymają się za ręce i tańczą w kółko. Muzyka którą produkują ci dwaj jest tak transowa, że nawet ja, człowiek który jest antytezą tańca, mam ochotę poskakać. A to prawie centrum Hagi. Wokół zbiera się tłum widzów. Nikt się nie dziwi temu co właśnie widzi. Bo i dlaczego?

                                                                      ***

Rodowitych Holendrów widać naprawdę coraz mniej. Głównie starszych. Wydaje się, że kwestią czasu jest zmiana właścicieli tego kraju. Wskazuje na to prosta matematyka. Kobitek w hidżabach prowadzących czwórkę dzieci nie brak. Wszystko to są już obywatele Holandii i Unii Europejskiej zarazem. Oni są wszyscy bardzo sympatyczni. Kto wie jednak czy nie ulegam złudzeniu bądź co bądź czasowego gościa. Być może kiedyś wyjmą kindżały i nie będą już sympatyczni? Nie mnie to oceniać.

                                                                        ***

Co ciekawe, z tym całym Multi-kulti polska emigracja zarobkowa zgryza się niczym dżin z tonikiem. Wydaje się, że to Multi-kulti nie byłoby pełne bez polskiego pierwiastka. Kiedy czeka się na tureckiego kapsalona (dobre jedzonko), w tle brzęczy turecka tiwi, a tu nagle wchodzi trzech spracowanych Polaków i zaczynają odmieniać na wszystkie możliwe sposoby nasze poczciwe „ku...wa”, to dopiero wtedy idea multikulturowości osiąga swoje spełnienie. To holenderskie „Multi-kulti” jest takie jakieś poczciwe, polska mentalność wcale się z nią nie zderza a jakimś dziwnym sposobem je dopełnia. Inna sprawa, że Polak w tej krainie, nie wiem czy dzieje się to świadomie, jawić się może jako samozwańczy Ubermensch. O ciemnoskórym, nieważne skąd ów pochodzi, mówią per „ciapaty”. Nawet jeśli chłopaczyna robi na szklarni, to jakoś tak samo się dzieje, że uważa się za sprytniejszego i bardziej ogarniętego niż „ciapaty”. Nie widać tego w stosunkach codziennych. Polak z „ciapatym” doskonale się dogaduje. Ale jednak Polak czuje się lepszy niż „ciapaty”. Ale znów zastrzegam, to żaden rasizm. To popłuczyna po naszej sarmackości. Nieszkodliwa zresztą.

                                                                     ***

Pewnego razu, znajomy korzystając, że jestem na miejscu, namawia mnie na jednodniową pracę w szklarni pod Hagą. Wstaję o 4 rano i półżywy jadę na rowerze 10 km za miasto. Wjeżdżam w ostatniej chwili, bo mylę drogę pomiędzy całymi osiedlami szklarń. W firmie sami Holendrzy, firma rodzinna, z Polaków tylko ja, znajomy i jego żona. W kanciapie czuję się jak w szatni Ajaxu. Tylko ja ani be ani me (poza podstawami) po niderlandzku. Po dziesięciogodzinnej harówie szef firmy (dwa piękne Merce przed budynkami, ale robi w gumiakach jak wszyscy) prosi do biura i wypłaca sto euro dniówki. Niektóre mniejsze firmy w soboty zatrudniają ludzi na jeden dzień na czarno. W weekendy skarbówka odpoczywa i wtedy się nie boją. Po robocie szefu przynosi dwie wielkie zgrzewki Heinekena. Czuję się teraz jak w szatni PSV po zwycięstwie w Pucharze Holandii. Zaczynam rozumieć po niderlandzku. Szef pyta mnie skąd jestem. Gdy słyszy, że z Polski uśmiecha się szeroko i mówi, że on trochę zna Polski. Po czym sypie się wielobarwna mieszanka polskich bluzgów. No cóż, walka ze stereotypami nie zawsze musi być udana. Wracam na rowerze niemal leżąc na kierownicy. Nie mam siły, Heineken ze mnie paruje, a w Hadze wieczorami zrywają się niezłe wichury więc jadę pod wiatr. Ale duma i tak mnie rozpiera.

                                                                  ***

Pierwszy, drugi dzień w Holandii zawsze jestem nieco spięty. Potem się dostosowuję. Przestaje mnie obchodzić, czy mam dwa te same buty i czy mam przy sobie chusteczki higieniczne. Holandię lubię przez tydzień. Potem zaczyna mnie drażnić i zaczynam tęsknić za naszą Ojczyzną.

                                                                    ***

Pod pewnymi względami Holandia to sprzeczność. Z jednej strony wszystko lepiej rozkręcone niż u nas, a pod pewnymi względami jest tam dziwnie. Nie lubię ich sklepów i marketów. U nas jest w nich zdecydowanie  porządniej. Idziesz np. po jakimś outlecie a tu nagle pod jakąś półką wywalona na podłogę sterta butów. Wszyscy to omijają i nikt z tym nic nie robi. Obsługa w hidżabach miła i uśmiechnięta. W Hadze coś takiego jak karta miejska obowiązuje od niedawna. Kiedyś były takie debilne paski papierowe, które trzeba było kasować co któryś przystanek. Teraz mają wreszcie te karty, ale trzeba nimi „pikać” przy wejściu i wyjściu z tramwaju. Jak dla mnie to bezsens.

                                                                       ***

Wchodzę do polskiego sklepu. Na półkach wszystko to co w Polsce. Patrzę na ceny i myślę „o całkiem fajne ceny, podwawelska: trzynaście za kilogram”. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że mózg mnie oszukał. Ceny są przecież w Euro, jesteśmy przecież w Holandii matołku. Myślę sobie, że gdyby w Polsce wprowadzono Euro, to wtedy zastosowano by identyczny manewr. Ceny może nie zamieniły by się ze złotówek w ojro w skali 1:1. Ale blisko. Podwawelska byłaby za 13 euro za kilogram.

                                                                      ***

W swoim czasie pracuję przez miesiąc w dużej firmie od kwiatów. Wstaję o czwartej rano codziennie. Na śniadanie kawa i fajek. Potem wśród haskich ciemności idę na bus dowożący do pracy. Jedziemy aż pod Amsterdam. W busie sama socjeta. Z tyłu za mną słyszę niski, bluzgający charkot. Dopiero przy wysiadaniu orientuję się, że to tleniona blondynka. Pikasz kartą, rozkładasz się w kantynie. Dzwonek niczym w szkole. Wszyscy idą na halę. Dużo Polaków, trochę mniej Węgrów, są też i Holendrzy. Dwie godziny przy tzw. bandach i dzwonek na przerwę. Na przerwie kawa z automatu i fajek. I dalej to samo. Ilość wrażeń, osobowości większa niż gdziekolwiek indziej. Intryg więcej niż w „Klanie” i w „M jak Miłość” razem wziętych. Dużo Polaków na zakrętach, w większości jednak bardzo poczciwych. Ogólnie całkiem wesoło. Mimo ostrzeżeń, pewnego dnia zapominam o rękawicach roboczych i chwytam gołymi dłońmi za potężną naręcz róż. Moje dłonie jeszcze przez miesiąc wyglądają jakbym wsadził je w pudło z żyletkami. Po pracy ledwie mogę utrzymać łyżkę.
Bywa mniej wesoło. Np. gdy obserwuję pewną Polkę, kobietę już w wieku mocno podeszłym. Przyjeżdża do pracy z pieskiem. Piesek czeka na nią w samochodzie jej jakiejś znajomej. Co dwie godziny, w czasie przerw, idzie do niego. Nie sprawdza się. Przerzucają ją z działu na dział, aż w końcu jej dziękują. Do dziś czasem ją sobie przypominam jak odchodzi z tym pieskiem na smyczy nie wiadomo gdzie.

                                                                ***

Lubię holenderskie parki. W Hadze mam szczęście móc mieszkać o rzut beretem od ogromnego Zuiderpark. Masa przedziwnych ptaszorów, które podchodzą niemal pod same buty.
 Oczywiście jeśli masz coś na ząb. Bez suchego chleba się tam nie chodzi. Widziałem tam ostatnio nawet zająca. W Hadze świetnie mi się śpi. Powietrze jest niesamowite. O każdej porze dnia, wystarczy tylko przymknąć powieki i już, pełny kamień.

                                                                 ***

Pewne kwestie nigdy się nie zmienią. Np. to, że nie potrafię wyjechać z Holandii bez chemii gospodarczej. Tego nawyku nie umiem się pozbyć. Choć przecież niedaleko mojego domu w Polsce jest sklep z takową chemią, tyle że z Niemiec. Tak było i tym razem. Wizyta w Kruidvat'cie, efekt: dwa płyny do mycia naczyń i dwa pudła kapsułek do prania. Ledwo walizkę domknąłem.

                                                                   ***

Wreszcie wracam. Polska wita mnie pięknym słońcem. Jadąc zastanawiam się już kto przytulił kasę za te dziesiątki brązowych tablic z napisem „Autostrada wolności”. Proszę mnie źle nie zrozumieć, mogą sobie być Holandie-srandie, w Polsce jest super bo jest Polską, ale jednak gdy przekraczam tę naszą granicę to przez chwilę czuję się jakbym dostał mokrą ścierą przez pysk. Po prostu zastanawiam się wtedy ile jeszcze Polacy będą pozwalali, by nasz kraj wyglądał jak wygląda. Zdarzają się miłe niespodzianki. Np. w Poznaniu powstał po remoncie całkiem niekulawy dworzec. Wjeżdżasz i się nie wstydzisz. Wchodzę do toalety i nie mając polskich drobnych muszę zapłacić 1 Euro za kibelek. Na dojcz-autobanie to kosztuje 50 eurocentów. U nas 1 Euro. Nie winię właściciela. U nas niestety wszyscy walczą o przetrwanie i to czuć na każdym rogu.

                                                                 ***

A jednak się cieszę. Po chwilowym szoku, wszystko wraca do normy. Choć mijamy naprawdę zaniedbaną Łódź i choć od momentu wjazdu do Polski słyszę zewsząd o wojnie. Holendrzy chyba nie wiedzą o tym co się dzieje na świecie. Żyją bogato, spokojnie, ale... nie można przy baczniejszych obserwacjach nie zauważyć, że ich sposób na życie powoli się wyczerpuje i dochodzi do ściany. Konsumują, liberalizują i jednocześnie popadają w jakieś odrętwienie. Coś za coś. Oczywiście będzie śmiech, ale na mój nos to czuć, że wyparli się Boga choć chyba mają wrażenie, że złapali go za nogi. Czy im o coś jeszcze chodzi? Czy jest jeszcze jakieś pole manewru? Pewnie jest. Mogą się jeszcze bardziej wzbogacić, mogą kupić lepsze samochody i jeszcze sprytniej korzystać z biedy innych ludzi. Mogą też stać się jeszcze bardziej pozornie sympatyczni. Ja sam mógłbym jeszcze napisać pięć tekstów o tym jak tam jest fajnie. Tylko co z tego, skoro po tygodniu chcę stamtąd uciekać.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka