Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
4290
BLOG

Wielkopostne rozważania o "Szogunie"

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 75

Od razu napiszę: ten tekst jeszcze o godzinie szóstej trzydzieści rano wyglądał zupełnie inaczej. Zacząłem pisać go niemal zaraz po obudzeniu, bo mnie nagle jakaś wena złapała – a z tym u mnie ostatnio krucho. Napisałem mniej więcej trzy akapity i musiałem przerwać, bo czas mi było do kościółka na, proszę ja was, siódmą trzydzieści. Po godzinie wróciłem i już wszystko było inne. Bohater został ten sam, ale pierwsza wersja tekstu poszła do kosza.

Pierwsza wersja porannego tekstu to był po prostu typowo blogerski hejt na politycznego przeciwnika spisany pod wpływem tak dobrze nam już znanego afektu. Tym razem padło na Bronisława Komorowskiego. No chyba każdy z blogerów to zna. Siadasz, patrzysz kto tam co danego dnia nabroił i jedziesz. Już kiedy przerywałem pisanie przed wyjściem do kościoła to coś mnie tknęło, pojawiło się poczucie, że coś tu nie gra. Żeby nie zapomnieć o czym potem dalej mam pisać, dopisałem ni z tego ni z owego pod tekstem kilka hasłowych komunikatów, między innymi o tym, że to dobry czas, by spojrzeć na swoich rywali łaskawszym okiem. Potem zamknąłem laptop i wyszedłem.

A w kościele?  Najpierw błysnęła mi w głowie myśl: „Kacprzak, co ty właściwie wypisujesz. Jest Wielki Post, obiecywałeś chyba sobie, że przynajmniej na ten czas coś zrobisz z tą swoją zapalczywością. A tu znów afekt. Jak wrócisz do domu, to skasuj to co napisałeś i zacznij od nowa. Może to dobra okazja, żeby zło zamienić w jakiekolwiek dobro?”. To oczywiście wszystko jakoś dosłownie inaczej brzmiało w mojej głowie w tamtej chwili, ale zaskakująca celność tej nagle podarowanej mi myśli spowodowała, że aż mi się pot zaperlił na czole, mimo że w kościele wcale nie było za gorąco. Choć muszę tu przyznać, że ja od pewnego czasu już jestem przyzwyczajony, że co jakiś czas dostaję dobrą radę przemyconą w moich własnych myślach. Od kogo ją dostaję? Od razu przypomina mi się jak Gustlik mówił o Tomusiu, który miał przebić się przez front i przekazać wojsku (sowieckiemu rzecz jasna) plan ataku na miasto. Gustlik stwierdził „ spojrzą na jego pyszczysko i od razu będą wiedzieli, że sam tego nie wymyślił”. No i sam też przecież bym tego co napisałem wyżej nie wymyślił. Tak, takie rzeczy dzieją się w kościele i jeśli ktoś mi zacznie mówić, że kościół to miejsce gdzie tylko skrzypią ławki, a poza tym tam już nic więcej nie ma, to ja serdecznie życzę im powodzenia. Chcecie, to spróbujcie, zachęcam.

No ale niedługo potem jest kazanie, a w nim mowa o Górze Przemienienia Pańskiego, a potem też i o czasie pokuty, i jeszcze na dokładkę o tym, że życie człowieka to jedna wielka próba, w czasie której przyjdzie nam się wspiąć na niejedną górę, a z nie jednej grani zlecieć prosto na łeb. Wszystko mi się już ładnie wtedy złożyło w całość.

Wracając do domu myślałem już tylko o tym, że cała ta sprawa z „Chodź tutaj Szogunie” to tak naprawdę jest dla nas świetna próba na czas Wielkiego Postu. A może by tak spróbować w ten czas spojrzeć na tych, których na co dzień nie darzymy zbyt wielkim respektem, na których wylewamy w swoich tekstach kilometry hejtu jakoś tak bardziej po ludzku? Co nam to szkodzi? Coś się nam w  związku z tym stanie, jakaś ujma nas spotka? Bo co, bo jakiś komentator nakrzyczy?

Może to dobry czas, by przypomnieć sobie o tym, że jesteśmy wszyscy grzesznymi i słabymi ludźmi, którzy popełniają w życiu mnóstwo błędów i niegodziwości małych, większych i bardzo dużych. Oczywiście, przecież ja wcale nie namawiam nikogo do głosowania na Bronisława Komorowskiego, ani nawet do zapałania do niego sympatią. Może jednak przy okazji „Szoguna” warto przypomnieć sobie jakąś własną żenującą wpadkę, po której do dziś zalewa nas ukrop na samą myśl o tamtym dniu i tamtej minucie? Wyobraźcie sobie moi drodzy, że Bronisław Komorowski to nie tylko nie lubiany i słusznie piętnowany za wiele czynów i słów polityk. To przecież też, przepraszam za banał, człowiek. Pewnie pogubiony, pewnie wsadzony na wskutek czyichś niecnych planów i swego własnego nieposkromienia na stanowisko, do którego nigdy nie miał prawa się zbliżać, ale jednak człowiek. Człowiek, którego ja jako chrześcijanin, muszę poza wszystkim postrzegać jako tego, któremu należy życzyć nawrócenia, wyjścia z tej całej matni w jaką się wpakował, a tak już czysto po ludzku współczuć położenia w jakim się znalazł. To czy on uważa swoją sytuację za matnię to już inna bajka, ale to tak naprawdę nic nie zmienia. Oczywiście mam całkowicie gdzieś czyjąś na ten temat opinię, ale ja się dziś w tym kościele po prostu za Bronisława Komorowskiego krótką chwilę pomodliłem. No i grom we mnie nie walnął.

Naprawdę chciałbym, żebyśmy dziś choć przez chwilę pomyśleli, czy droga którą objęliśmy jako blogerzy, czyli nieustannego strzelania wyrzekaniem na prawo i lewo, to jest coś co nas tylko wewnętrznie wzbogaca, a może jednak też coś nam ona zabiera i coś w nas nieodwracalnie kaleczy. Czy aby nie myli nam się czasem krytyka z deptaniem czyjegoś kręgosłupa? Czy nie jest tak, że czasami nasze pisanie to już tak naprawdę tylko kwestia pretekstu, by sobie ulżyć? Naprawdę, wyjątkowo cienka linia to wszystko rozdziela. Nie wiem jak inni, ale ja dziś w tym wszystkim odpowiedziałem sobie, że owszem tak, czasem tak u mnie jest. Obserwując tę dziką internetową radość z „Szoguna” przypomniałem sobie czasy, gdy samo już tylko pokazanie w telewizji Lecha Kaczyńskiego oznaczało dla telewizyjnych zarządców uruchamianie kabaretowego samograja. Przypomniałem sobie, jak ponurą czkawką ta sztucznie wywołana fala ludzkiej zapiekłości odbiła się w postaci żartów o „Zimnym Lechu” czy „Kaczce po smoleńsku”, opowiadali je sobie ludzie, których do tego czasu nigdy byśmy nie podejrzewali o jakąkolwiek podłość. Wydaje mi się, że mechanizm i tu i tu często jest podobny i często z chęcią żarłocznie zagospodarowuje te nasze pokłady pokaleczeń jakie każdy z nas w sobie (czasem nawet nieświadomie) nosi.

Po co ja tu właściwie to wszystko piszę – może ktoś słusznie spytać. Przecież świat się jutro ani pojutrze nie zmieni, a już na pewno nie z powodu mojego tekstu. Za dwa dni znów zdarzy się coś co każe nam zapomnieć o czasie pokuty i znów nie damy sobie na wstrzymanie, tylko sięgniemy po pierwszy lepszy kamulec i ciśniemy go w kogoś tam, kto akurat znajdzie się na tapecie, a po tej robocie będziemy z siebie bardzo dumni. Natomiast Komorowski za trzy dni zupełnie nie przejmując się moją „ewangelizacją” być może wejdzie na biurko samemu Obamie i zatańczy na nim kazaczoka. Na to mam tylko jedną odpowiedź. Wspominałem chyba wcześniej już coś o życiu i o próbie, prawda?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka