Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
514
BLOG

Ratuj się kto może. Metallica nagrywa nową płytę...

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Kultura Obserwuj notkę 23

Jak już tu kiedyś pisałem, rocka, poza kilkoma wyjątkami, nie słucham już prawie w ogóle. Gdybym jednak okazało się, że za chwilę Bóg znów podtopi świat i muszę mieć na wszelki wypadek przy sobie kilka płyt, to chyba, a raczej na pewno, wziąłbym ze sobą przynajmniej jedną płytę Metalliki. I zapewniam, z pewnością nie byłoby to „Death Magnetic”.

Metallica, co by nie mówić o tym zespole, zdołała wyrobić sobie w świecie muzyki metalowej całkowicie odrębne i wyjątkowe miejsce. Jeśli miałbym ten fakt potwierdzić jakimś pierwszym lepszym przykładem, który teraz i tutaj przychodzi mi w tej sprawie do głowy, to chyba podparłbym się sklepem muzycznym. To znaczy zdarzyło mi się kilkukrotnie widzieć w różnych sklepach muzycznych (wiecie, takie dziwne miejsce gdzie różni dziwacy kupują instrumenty) wywieszoną w centralnym punkcie pewną istotną informację, a w zasadzie chodzi tu o zakaz. Precyzyjnie rzecz ujmując chodzi o zakaz grania utworów Metalliki w czasie testowania gitar i basów. Można przecież łatwo zrozumieć panów i panie z obsługi sklepu. Nietrudno odejść od zmysłów słuchając jak setny pryszczaty młodociany metalowiec próbuje zagrać riff do „Seek & Destroy” albo, co jeszcze gorsze, do „Enter Sandman”. Przecież każdy kto w swoim życiu trzymał choć raz gitarę elektryczną w rękach wie, że granie na niej tematów z Metalliki to rzecz tak naturalna jak to, że kiedy przychodzi nam ochota by obejrzeć jakiś film, ale nie wiemy jaki, to wtedy zawsze można wybrać „Gwiezdne Wojny”, albo „Misia” Barei. To się dzieje podświadomie, choćbyśmy już mieli tego „Misia” i tych „Gwiezdnych Wojen” serdecznie dosyć, to i tak w sytuacji braku sprecyzowanej chęci te tytuły same wlezą nam przed oczy.  

Metallica to specyficzny kult wśród fanów ciężkiego grania. Taki nieco masochistyczny. Można powiedzieć, że fani Metalliki, to  takie stworzenia, które oczekują od swojego idola jednego – że w kółko będzie on nagrywał płytę „Master of Puppets” (choć jest i spora grupa osób dla której Metallika „skończyła się” jeszcze wcześniej, już po płycie pierwszej, czyli „Kill'em All”) i pomimo wielu lat upokorzeń oni wciąż w to wierzą.

No dobra, nie dam rady przecież opisać tu tego dziwacznego fenomenu tegoż zespołu. Chociażby udowodnionego tylko tym, że grupka wówczas dwudziestokilkuletnich szczawików, o horyzontach nie wykraczających poza wypicie flaszki wódki i popicie jej Budweiserem, zakłada jak tysiące podobnych im rówieśników zespół rockowy, a po kilku miesiącach nieudolnego kopiowania Black Sabbath i rozmaitych grup punkowych nagle okazać się ma, że każdy złożony przez nich kawałek to jak to mówi dziś młodzież „klasyk w dniu premiery”. Jest to fakt, jeśli przyjrzeć by mu się tak na chłodno, lekko, przyznacie, przerażający. Tak samo jak ten, że u progu wielkiej kariery ci nałogowi pijacy porzucają (dosłownie, wysadzają go z busa gdzieś w odmętach USA) jednego ze swoich kolegów oskarżając go o nadmierny alkoholizm (sic!), a ten ów człowiek, mimo że sam później jakoś tam sobie radzący, na przypomnienie mu tamtego wydarzenia po prostu płacze jak dziecko przed kamerą...

Przyszedł już moment, żebym przyznał się dlaczego w ogóle piszę o tej Metallice. Otóż zupełnie przypadkiem wpadła gdzieś na mnie informacja, że Metallica nagrywa nową płytę. Co w tym dziwnego, ktoś zapyta. No nagrywa i już, co mnie to w zasadzie miałoby obchodzić. Nie mogę jednak przejść nad tym faktem do porządku dziennego. Przyznam się bez bicia. Metalliki słuchałem w życiu dość sporo w swoim czasie i w chwili kiedy dano mi znać, że ten biedny zespół złożony ze szczęśliwie wyzwolonych od nałogu alkoholowego klientów nie mogących w życiu robić nic innego niż tylko być zespołem Metallika, pomimo tego, że już zostało im mało włosów, nadal, po tylu dekadach, uporczywie stara się nagrać nowe „Master of Puppets”, albo chociażby i nowy „Czarny album”, to poczułem się dogłębnie wstrząśnięty.

Bo Metallica stąpała po kruchym lodzie niemal od chwili, gdy stała się kapelą rozpoznawalną. Bach, bach, wystrzeliła kilka klasycznych płyt, a potem zaczęła się rozpaczliwa walka z tym samym diabłem, który umożliwił im nagranie tak genialnych krążków, a który potem powoli, stopniowo pobierał opłatę za swoje usługi, czyli stopniowo, krok po kroku, odbierał im wenę. Już płyta „And Justice for All” była pierwszym ostrym wirażem. Położona realizacyjnie, nijaka, nagrana na siłę, uratowała się jedynie dzięki balladziewiu pod tytułem „One”. Tam się jednak jeszcze udało, bo na płycie znalazło się mimo wszystko kilka niezłych utworów. Kiedyś na „You Tube” trafiłem na robotę jakiegoś anonimowego fana, który na domowym kompie podbił partię basu „AJFA” i tym samym stała się ona jakkolwiek słuchalna. Potem było też ciekawie. „Czarny album”. Pamiętam, gdy krótko po jej premierze, na początku lat 90-tych, słuchałem jej z pirackiej oczywiście kasety kupionej na jakimś bazarze. Oczywiście moje rozczarowanie było ogromne, ponieważ podobnie jak miliony innych dzieciaków chciałem posłuchać nowego „Master of Puppets”, i znów go nie dostałem. To, że ta płyta ma swoją potężną moc odkryłem jakieś dziesięć lat później. Znów na cztery łapy. Kilka lat przerwy i wyszło „Load”. Zdeptane i wbite wówczas w glebę przez fanów. Metallika pokazała swoje skrywane oblicze, czyli oblicze czterech zblazowanych, egzaltowanych i zbliżających się powoli do drugiego brzegu rzeki wypaleńców, którzy postanowili udowodnić światu, że potrafią grać country i pop. Jakimś, nie wiem jakim cudem i tu udało się wybrnąć. Po „Load” nagrywali już bowiem tak wielką za przeproszeniem kupę, że ten „Load” postawiony obok tego wszystkiego błyszczy niczym szmaragd i zdaje się być ostatnim tchnieniem Metalliki jaką znamy i lubimy. Potem było już tylko pikowanie. Odrzuty, kowery, muzyka symfoniczna etc. czyli wszystko to, czego chwytają się najwięksi straceńcy. Było „St. Anger” między innymi, jedyna chyba płyta Metalliki, której dałem radę przesłuchać ledwie przez kilka minut i z tego co wiem, większość opinii publicznej było podobnego co ja zdania.  

Wydawało się, że oni już się ostatecznie poddali, ale nie. Nastąpił „Death Magnetic”, zapowiadany oczywiście jako „kontynuacja okresu Master of Puppets”. Co wyszło to wiemy wszyscy.

No i znów minęło sporo lat, „DM” ukazało się chyba w 2007 albo 2008 roku. Metallika skupiła się na swoim istnieniu jako objazdowa wielka szafa grająca, koncertowa trupa zapełniająca stadiony spragnionych wysłuchania jeszcze raz, po raz tysięczny, tego samego tylko gorzej.  W międzyczasie ja całkowicie straciłem kontakt z rockiem, metalem itp. No i teraz ta wieść, że oni znów spróbują...

Nie wiem do końca jak to ocenić. Czy to jest jakiś upór, czy może maniakalna wiara w coś co nie ma szans się spełnić, a może po prostu stwierdzono tam, że po prostu przydałby się jakiś konkretny zastrzyk finansowy więc czas wydać cokolwiek co i tak kupi masa naiwniaków. Może ktoś ich do tego zmusza? Nie mam pojęcia, ale to niewykluczone. To, że usłyszałem stare jak świat zaklęcia o „szukaniu nowych inspiracji” nic mi nie mówi, podobny bełkot słyszałem setki razy od rozmaitych szarlatanów tej dziwnej muzyki. Ten upór z pewnych względów może jednak imponować. Nic nie idzie, diabeł nie chce już przyjść z pomocą, ludzie wciąż się domagają „Master of Puppets II”, a oni podejmują którąś tam próbę zmierzenia się z tymi niemożliwymi do spełnienia oczekiwaniami. To po prostu, tak po ludzku, jest bardzo smutne.

Czemu oni po prostu nie przestaną? Ktoś mi to wytłumaczy?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura