Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
882
BLOG

Mój kandydat do Oskara – Głupi i Głupszy 2

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Kultura Obserwuj notkę 7

Nie chcę już przesadnie tu smęcić, ale... Jeśli chodzi o kino, to jest to dziedzina sztuki, która jeszcze mniej mnie dziś podnieca niż opuszczony przeze mnie nie tak dawno temu rock. Nowe filmy wchodzą mi tak samo jak konferencje Ewy Kopacz, w kinie to już nie pamiętam kiedy byłem – chyba ostatnio to na Bitwie Warszawskiej. Niech za sam fakt mojej niewiedzy na temat filmu, świadczy to, że ta skrytykowana z każdej możliwej strony Bitwa mi się podobała.

Są jednak takie momenty zwrotne, w których nie ma miejsca na marudzenie. Kiedy zobaczyłem zapowiedzi drugiej części takiego klasyka jak Głupi i Głupszy, to wiedziałem, że – tak jak pisał Toyah o koncercie Dave'a Mathews'a – muszę to obejrzeć choćby się waliło i paliło.

Na to co wyprawia Jim Carrey zazwyczaj są tylko dwie reakcje. Albo zachwyt, albo – to najczęściej – potężny grymas i generalnie foch. Nie poznałem nikogo, kto wielbi kino, powiedzmy, Almodovara, i tak samo uwielbia Jima. Filmy z Jimem to takie Disco-Polo Hollywood'u. Wypada tego nie lubić i to krytykować. Ja natomiast uważam się za wielkiego fana Jima, choć wielokrotnie zastanawiałem się jak to działa. Bo niczego tak nie cierpię jak amerykańskich głupich komedii, kiedy one gdzieś lecą to autentycznie cierpię, nigdy sam z siebie nie włączyłbym sobie jakieś głupiej, amerykańskiej komedii. Tymczasem jeśli ta głupia komedia uświetniona jest udziałem Jima to wtedy w moich oczach można zauważyć autentyczny zachwyt. On to robi tak, że dotyka tej jakiejś nieznanej mi struny rozpiętej w mojej duszy i kiedy już ledwie ją muśnie, to wtedy zaczynam głupio rżeć.

Tak więc na ekrany wszedł Głupi i Głupszy 2. Pierwsza część powstała równo dwadzieścia lat temu i w mojej opinii jest to film, który można oglądać tysiąc razy i wciąż znajdować w nim nowe smaczki. Oczywiście, przecież wiem, że ten nowy film powstał tylko dlatego, że komuś tam za Wielką Wodą zamarzyło się zarobić na odgrzanym kotlecie. Wiem, że Jim się zestarzał i widać to po nim bardzo. Niby to wszystko wiem, ale obejrzałem G&G 2 i poczułem się tak, jak człowiek który czeka na jakąś wypraną niespodziankę, a tymczasem dostaje dużo więcej niż oczekiwał.

Kiedy już skończył się ten film, to od razu sobie pomyślałem, jak bardzo się mylą wszyscy ci, którzy z piedestałów wyrokują: co za głupota, co za kicz i durnoctwo. Nie wiem, może ja mam jakiś problem, ale widzę w G&G 2 to samo co w jedynce, czyli jeden wielki pastisz nowoczesnego filmu rozrywkowego. Tam jest dokładnie odwrócone wszystko to, co widzimy w kolejnych „gorących hitach”. To jedna wielka szydera z tych wszystkich ogranych grepsów Hollywood'u i to zrobiona na tym właśnie hollywoodzkim budżecie.

Już sama struktura dwójki wskazuje na to. Otóż twórcy tego dzieła ordynarnie powtórzyli jedynkę, dwójka jest tym, czym jest całe to kinowe badziewie które nas zalewa, czyli po prostu jednym wielkim odtworzeniem dobrze sprzedanego pierwowzoru i to podanym w skali 1:1. Mamy tam dokładnie wszystko to samo, tych samych (ale starszych) aktorów, tę samą oś scenariusza, podróż przez Stany, nawet gagi są w pewnym sensie skopiowane. W jedynce nasi bohaterowie faszerują hamburgera swojego towarzysza drogi najostrzejszymi papryczkami, co kończy się jego, niezamierzonym przez autorów dowcipu, zgonem. W dwójce zamiast papryczek jest wysadzenie pokoju hotelowego z lokatorem w środku za pomocą fajerwerków. Wydaje mi się, że ostentacja z jaką dokonano skserowania źródła nie jest przypadkowa. To po prostu, tak jak już pisałem, dokonany z premedytacją pastisz na całą post-kulturę Zachodu. G&G 2 jest też, tu niespodzianka, autentyczną kpiną z wszelkiej maści osłów, którzy tak jak ja usilnie próbują znaleźć tam ósme albo i dziesiąte dno, gdy jest to, przy wszystkich powyższych uwagach, po prostu świetna, głupia komedia. I to jest ten magiczny myk.

Tym bardziej jest ten pastisz i ten myk dojmujący, gdy uświadomimy sobie, że Jim Carrey to człowiek podobno zmagający się od lat z ciężką depresją. Tak zwana artystyczna wartość G&G2 tym samym rośnie, bo przecież nie sposób nie dostrzec na jego twarzy zmęczenia tym co robi i tym do czego po raz kolejny został zmuszony. A jednak nawet w takim stanie potrafi sprawić, że taki filmowy abnegat jak ja, na półtorej godziny bez problemu przenosi się za drugą stronę ekranu.

Polecam wszystkim ten film z całego serca. Gdyby tylko ode mnie to zależało, to ja dałbym mu kilkanaście oskarowych statuetek. Choćby już za samą scenę finałową. No i za to jakim człowiekiem jest Jim Carrey. Bo jestem wyjątkowo uczulony na sytuację w której jakaś gwiazda kina czy muzyki postanawia zostać quasi-papieżem pop-kultury. Jim Carrey nigdy kimś takim się nie stał. Ja pamiętam go nie z durnych plotkarskich newsów czy też postępowych „encyklik”, a wyłącznie pamiętam go tylko z jego ról w filmach tak absolutnie głupich, że ocierających się o geniusz, a także z filmów takich, że ten wspomniany Almodovar, gdyby chciał choć zbliżyć się do tego poziomu, musiałby poddać się bez walki, mam tu na myśli właśnie ten film z Jimem pt. „Człowiek z księżyca”. Dzięki Jim. Naprawdę trudno mnie rozśmieszyć.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura