Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
427
BLOG

Misiek

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Rozmaitości Obserwuj notkę 2

Dawno nie zbierało mi się na wspominki. Opowiem więc o Miśku. Misiek był psem, tego typu psy nazywa się zwykle kundlami, ale do Miśka to określenie nie pasowało, mimo wszystko pachnie ono trochę mową nienawiści, a poza wszystkim – gdyby ktoś wpadł na pomysł stworzenia programu o psach wyjątkowych, coś w rodzaju „zwyczajni, niezwyczajni”, ale w wersji psiej, to z pewnością Misiek miałby szansę na udział.

Misiek wiele lat temu żył w domu moich rodziców, więc siłą rzeczy wpisał się mocno w moje dziecięce wspomnienia. Chciałem początkowo tu go trochę podidealizować, ale chyba nie ma takiej potrzeby. Misiek nie był zbyt piękny – ni to podpalany, ni to jakiś taki psi szatyn, beczkowaty tułów , krótkie stosunkowo nogi i nieco bezkształtny łebek. Najczęściej był też niezbyt czysty, bo wiecznie gdzieś wojował. To nieważne, bo jak tylko dziś mi się Misiek przypomni, to średnio widzę jego budowę, czy kolor, pamiętam za to dobrze jego wyjątkowo rozumne spojrzenie.

Misiek, jak to takie typowe pieski żyjące kątem gdzieś przy jakimś domu, był wszędzie i nigdzie zarazem. Teraz piszę o nim sporo, ale wówczas Misiek był po prostu elementem rzeczywistości, takim samym jak stara studnia, zielonkawe ogrodzenie, lato i zima. Stołował się głównie na mieście, ale jak już raczył trochę u nas porezydować, to w jego niebieskim, pordzewiałym garnku zawsze znajdowały się resztki z obiadu, a czasem mama coś tam Miśkowi specjalnego przygotowała, choć to raczej z rzadka.

Misiek był psem obowiązkowym i bardzo towarzyskim. Potrafił odprowadzać mnie do szkoły, choć nie było mi to w smak, jednak odpędzanie Miśka nic nie dawało. Mojego ojca odprowadzał do pociągu, kiedy ten skoro świt szedł na stację. Ba, kiedy ojciec nie zjawiał się w ściśle określonym przedziale czasowym, to Misiek szedł  prawie kilometr do tejże stacji na rekonesans. I albo natknął się na ojca po drodze, albo czekał ile trzeba. Mnie też się parę razy zdarzyło natknąć na merdającego ogonem Miśka w połowie drogi ze szkoły. Trudno zapomnieć te jego dziwaczne podbiegnięcia, to jego sapanie i warkotliwe kichanie. A i też wplątywanie się między nogi w najmniej odpowiednim ku temu momencie. Misiek żył z nami dobre kilkanaście lat. I nigdy nie zawiódł.

Tego, że Misiek się starzeje, że traci wzrok i węch, że jakiś robi się taki coraz bardziej graniasty, jakoś nie zauważyłem. Ja rosłem, miałem inne sprawy na głowie niż stary Misiek. Misiek był, i miał być zawsze – taki czy inny, stary lub młody, wszystko jedno. A że coraz częściej znikał, albo widziało się go leżącego zwiniętego w kłębek gdzieś pod krzakiem? Tak przecież z psami bywa. Nikt też nie wpadł w rozpacz, gdy któregoś dnia Misiek, całkowicie już pewnie ślepy, nie zauważył że betonowa klapa od szamba jest odsunięta – no i tyle Miśka żeśmy widzieli.

Jeśli ktoś myśli, że chcę tu zagrać na najtańszych odruchach serca, to jest w błędzie. Śmierć Miśka była chyba najbardziej naturalną z tych, która zdarzyła się w moim otoczeniu. Misiek nigdy nie robił żadnych problemów, ani scen. Tak a nie inaczej skończyła się po prostu jego misja.

Obiecywałem sobie od lat, że Miśkowi poświęcę tekst – a niech w ten sposób chociaż zostanie upamiętniony, bo choć psów mieliśmy wcześniej i później dużo, to jedynie Misiek jakoś się w mej pamięci tak wyraźnie zakodował. Tak więc niniejszym spełniam swoją auto-obietnicę. I jeszcze jedno: Misiek, tak to widzę z perspektywy lat, przeżył swoje lata tak poczciwie i dobrze, że - strach to napisać - jak pewnie nie jednemu człowiekowi nie było to dane.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości