Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
1037
BLOG

Jak u Pana B. w przedsionku

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Społeczeństwo Obserwuj notkę 8

Kiedy obowiązki zawodowe sprawiły, że stanąłem przed koniecznością wizyty w Domu Pomocy Społecznej to, przyznaję najzupełniej szczerze, nie skakałem pod sufit. Starość jest bowiem dla mnie zagadnieniem absolutnie – jak to zwykły dziś modne socjolożki mawiać – nieprzepracowanym. Widok starych, samotnych i bezradnych wobec swojej fizjologicznej niemożności ludzi, potrafi złamać mnie na pół. Nie jestem też w żaden sposób przygotowany na postępującą starość moich bliskich, ani też na coraz szybszy upływ mojej własnej puli czasowej. Idąc tam wszystkie te przywołane powyżej niepokoje z każdym krokiem ulegały podkręceniu. Nie wiedziałem absolutnie co zobaczę i jak na to co zobaczę zareaguję.

DPS który odwiedziłem okazał się być klasycznym przykładem architektury jednorodzinnej charakterystycznej dla początku lat 90-tych. Ten konkretny natomiast ma spore szczęście – otoczony zewsząd podwarszawskimi wysokimi i gęstymi drzewami nic nie robi sobie z lejącego się z nieba żaru. Kiedy już szczęknęła otwarta furtka to momentalnie znalazłem się na, dziwnie jak na ten czas, rześkim, zacienionym podwórzu.

Wchodząc do środka znalazłem się w odrębnym mikroświecie. Nie wiem czemu, ale tuż przed ową wizytą, w mojej głowie ubździło się coś mniej więcej takiego, że moje tam wejście (najście?) naruszy strukturę codzienności pensjonariuszy, że być może w jakiś sposób samoistnie stanę się tam po prostu intruzem. Tymczasem nic takiego nie następuje. Zresztą zaraz do tego dojdę, ponieważ najpierw poznaję panie opiekunki. Wszystkie to zażywne kobitki, o obliczach nieco surowych, ale jak się okazuje są to jedynie taktyczne pozory, bo ich praca wymaga bardzo specyficznego profilu psychologicznego. Szybko bowiem orientuję się, że całodzienna opieka nad ludźmi bardzo starymi to w zasadzie bycie jednocześnie przedszkolanką i policjantką. Ośrodek jest skromny, ale niezwykle czysty, zadbany. Opiekunki kursują nieustannie między piętrami i pokojami. Z podłogi można jeść. Tylko sami zarządzający tym przybytkiem wiedzą jak dokonują tych cudów przy tak mizernych środkach jakimi dysponują.

Powoli zaczynam natykać się na pensjonariuszy. Akurat jest pora obiadowa, spora grupa staruszków zaludnia salę telewizyjną. Na ścianie wisi rozkręcony niemal na pełen zycher telewizor, co zresztą nie przeszkadza większości tam obecnych spokojnie drzemać. Moje „najście” jest niemal zupełnie niezauważone. Kilka starych oczu zerka na mnie, jedna z pań uśmiecha się dobrotliwie, ktoś inny cicho pyta kim jestem po czym natychmiast, nie czekając na odpowiedź, zapada w drzemkę. Mimo to staram się poruszać niczym duch. Staram się też nie dać się porwać natłokowi wrażeń. A tych przecież jest mimo pozornego spokoju mnóstwo. Jedna z pań, zaskakująco żywotna fizycznie natychmiast zaczyna nazywać mnie najpierw swoim mężem, potem zięciem, a potem jeszcze określa mnie imieniem jakiegoś tajemniczego Tadka. Co jakiś czas przynosi mi prezenty w postaci szalików, gazet i pustych opakowań po napojach. Wtedy do akcji wkracza pani opiekunka i wtedy to już zupełnie nie sposób uciec od porównań z przedszkolem. Jej działanie to niesamowity miks dobrotliwości i zdecydowania. Słychać śmiechy, co chwilę coś się przewraca – staruszkowie dokazują, wymieniają wzajemne uszczypliwości.

Potem jednak idę na kolejne piętra, a tam już wszystko jest inne. W poszczególnych pokojach leżą już naprawdę starzy ludzie, którzy praktycznie nie podnoszą się z łóżek. W jednym z pokoi leży kilka starusieńkich kobiet, panuje tam niemal niezakłócona niczym cisza. Niemal, bo jeśli dobrze nadstawić ucho to słychać ciężkie oddechy zmęczonych płuc. Widzę wychudzone i zasuszone ciała, pomarszczoną skórę dłoni ledwie przysłaniającą cieniutkie kosteczki palców dłoni. Czasami zerkam też mimowolnie w ich oczy, niby jeszcze widzące, ale już przesłonięte mgłą obojętności, ale też wcale nie smutne, a raczej uroczyście pogodzone.

Wchodzę do kolejnego pomieszczenia, wydaje mi się że jest puste. Kręcę się tam przez chwilę, gdy nagle skądś słyszę słaby, chrapliwy męski głosik: „Małgosia, Małgosia”. Dopiero wtedy orientuję się, że w jednym z łóżek leży tak mały i tak wyschnięty człowiek, że prawie go już nie widać. Wpadam w lekką panikę, wciąż słyszę to słabowite: „Małgosia, Małgosia”. Przywołuję panią opiekunkę, ta momentalnie zjawia się przy staruszku. „Małgosia?”. „Nie, Beata” odpowiada opiekunka. Staruszkowi nie robi to różnicy: „to dobrze, chciałem cię tylko zobaczyć”. Opiekunka poprawia mu kołdrę, pyta czy wszystko dobrze i odchodzi. Chwilę potem znów słyszę: „Małgosia, Małgosia”...

Potem odwiedzam kolejne pokoje. Tym razem zupełnie puste. Ich lokatorzy drzemią na balkonach i tarasach, korzystając z ciepłego wiatru odpowiednio schłodzonego przez gęste liście drzew. Całe ich królestwa to małe stoliki przysunięte do łóżek, a te zastawione są zawsze tym samym. Obrazki ze świętymi, z Janem Pawłem II, Matką Boską a tuż obok nich stoją oprawione zdjęcia bliskich. Widzę całe zastępy dziecinnych twarzy (wnuczki zapewne) patrzące na mnie z tych zdjęć. Na stolikach są też opakowania słodyczy, stare modele komórek i zużyte karty pre-paid.

Nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Bo owszem, tam wszystko jest bardzo dobrze. Panuje tam porządek, spokój i generalnie wszystko gra. Jednak nie można nie zadawać sobie rozmaitych pytań. Pierwsze: gdzie są dzieci tych ludzi. Czy aby na pewno to dobre rozwiązanie, że osoby, które przecież zapewniały swoim potomkom lepsze lub gorsze dzieciństwo, poświęcały dla nich całe swoje życie, dziś czekają na swój dzień wśród, bardzo opiekuńczych, ale jednak obcych ludzi? Czy nie liczyli choć trochę na to, że ich dzieci odwdzięczą się tym samym? Bo opieka nad tymi staruszkami to jest dokładnie to samo. Trzeba wszystko przy nich robić, czasem nawet zmienić zabrudzone prześcieradło. Trzeba uspokoić, uśpić, coś przeczytać, albo pomóc w kilku trudnych krokach do wc. Tak, to bardzo jednak praktyczne – słyszę od wielu. Przecież i im tam jest wygodnie i ich dzieciom też. W ogóle wszystko byśmy zrobili, byleby było jeszcze w tym życiu wygodniej, prawda?

To miejsce emanuje czymś bardzo trudnym do określenia. Jest tam po prostu, pardon za wielkie słowa, ale najniezwyklejsze w swej zwyczajności człowieczeństwo. Bo przecież idąc tropem rozumowania zmodernizowanych mas, ci wszyscy pensjonariusze to jeden wielki problem. Oni są zgodnie z etosem zmodernizowanych mas niepotrzebni. Ci starzy ludzie mogą być przecież źródłem potencjalnego stresu – i dla ich dzieci i dla siebie samych. A po co komu dziś dodatkowy stres? - nie wiem, ale myślę, że takie pytanie cisnęłoby się zmodernizowanym masom na usta gdyby dać im szansę na jakieś rozwiązanie tej kwestii. Tam nie ma niczego co pożera codziennie nasze dusze, nie ma wyścigu po pieniądze, po sławę. Nie ma modnych ciuchów i wakacji w Turcji, nie istnieje tam żaden z tych tak zajmujących nas dylematów. No ale jednak nie wszyscy na tym świecie zwariowali, są jeszcze na szczęście ci, którzy chcą starym ludziom jak tylko się da ułatwić i uprzyjemnić te dziwne dni, kiedy oni jeszcze są tutaj, ale przecież już są trochę jakby gdzie indziej. A gdzie? Śmiejcie się do woli, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym domu jest ktoś jeszcze kogo się nie widzi, ale kogo znakomicie się tam wyczuwa.

Kończy się moja wizyta. Tak jak mieszkańcy nie zauważyli mojego przyjścia, tak nie zauważyli i mojego odejścia. Przed domem, na zalanym słońcem ganku, leży sobie zaspany kot, który zaskakująco łatwo godzi się na krótkie pogłaskanie. Zanim wyjdę na żar ulicy zastanawiam się chwilę czy jeszcze się raz nie odwrócić. Nie robię tego, ale idąc przed siebie wciąż jakby jeszcze tam jestem.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo