Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
6018
BLOG

Po co jechać do Kazimierza Dolnego?

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Rozmaitości Obserwuj notkę 50

No właśnie. Po co? W poprzedni weekend znajomi zaproponowali mi tzw. „wypad” - strasznie nie lubię tej nowomowy, tych „wypadów”, „domówek” i w ogóle całej tej językowej tandety - do Kazimierza Dolnego. W pierwszej chwili ten pomysł nie spodobał mi się bardzo, ale po chwili namysłu stwierdziłem: czemu nie właściwie. Ostatni raz byłem tam chyba w szkole średniej, w pamięci po tej wycieczce pozostał mi w zasadzie mgliste wspomnienie jakiejś starej studni na środku małego rynku, reszta poleciała do kosza.

No i pojechaliśmy. Jadąc pomyślałem, że w sumie, pal diabli tego Tuska, te drogi faktycznie się poprawiają. Bardzo ładny kawałek ekspresówki na Radom, reszta też ok. W Radomiu podniósł się stęchły kurz melancholii. Jako dzieciak przejeżdżałem maluchem wraz z rodziną przez Radom w drodze do rodziny (ze strony mamy) mieszkającej w świętokrzyskim. Wszystko to mi się przypomniało, bo znów, jak za dawnych lat, przejechałem przez takie duże rondo, na które zawsze niegdyś czekałem, bo na jednym z murków ktoś wówczas nasmarował pędzlem napis „Radomiak pany”. Jak widziałem ten napis to robiło mi się weselej, bo to był znak, że już niedaleko. Niestety, murku, jak stwierdziłem empirycznie, już nie ma, napisu także. Szkoda.

Zawsze kiedy ruszam w Polskę to można być prawie pewnym, że pogoda się skiebździ. Tak samo jest zresztą w pracy – wszyscy mnie pytają o której wychodzę, bo nie chcą wpaść prosto w ulewę. No więc kiedy ten Kazimierz już był blisko, to zaczęło się chmurzyć. Na miejscu było już tak jak zawsze. Ołowiaste chmury i nieprzyjemny wietrzyk. Jedziemy i podziwiam ten cudowny polski estetyczny kociokwik. Reklamy zajazdów, punktów xero i klubów nocnych ulokowanych w barakach. Każdy płotek inny, każdy dom inny, każda elewacja krzyczy i wrzeszczy innym kolorem z palety RAL. No ale w końcu jesteśmy w Kazimierzu.

Kazimierz, z tego co od razu zdołałem się zorientować, to głównie parkingi strzeżone. Turyści przyjeżdżają, a miejscowi zgarniają szmalec z parkingów i tak to się moi drodzy cudownie kręci. Zostawiliśmy samochód na takim właśnie parkingu i powlekliśmy się na wspomniany już rynek. Szybko okazało się, że moja pamięć słusznie wykasowała wspomnienia z Kazimierza. Bo tak z ręką na sercu, to tam tak naprawdę niemal nic nie ma. Jest sobie ten mały, mocno eklektyczny rynek z przyległościami, jest taka sama jak wszędzie Wisła, kilka mniej lub bardziej ciekawych zabytków i chyba tyle. Zacząłem od tego, że zjadłem dobre lody kulkowe opierając się o przywoływaną już studnię. Ruszyliśmy potem na Górę Trzech Krzyży, z której można spojrzeć sobie na całość Kazimierza. Na schodach mijamy stado zakochanych par. Kobiety w szpilkach skaczące niczym kozice z kamienia na kamień i kafarzaste byczki w koszulkach polo podpierające się co chwila o poręcz, ciężko na dodatek oddychające – trudy życia w mieście dają znać, poza tym to niedziela, czyli tradycyjne wśród rodaków „after party” po sobotnim „grubym melanżu” . Co krok budka z tandetnymi zabawkami i pocztówkami. Na szczycie znów melancholia, patrzenie w dal i łapanie powietrza. Są też słitfocie. Wieje mocniej więc schodzimy i idziemy na zamek. Zamek, a w zasadzie jego ruiny, zamknięty z powodu remontu. Baszta do której docieramy chwilę potem także zamknięta na trzy spusty. Jakoś nam zapał na zwiedzanie przygasł, ktoś rzuca przytomny pomysł żeby pójść na obiad.

Idąc do jadłodajni stwierdzam, że ten maleńki Kazimierz to turystyczna Polska w pigułce. Jest mini-dzielnica nadmorska, capi olejem po smażeniu, stoją budki z wisiorkami i rzemykami. Gdzie indziej mini-krupówki, sporo lansu, okulary przeciwsłoneczne mimo szarówki. Wtedy też jestem świadkiem zabawnej w gruncie rzeczy scenki. Idzie sobie wycieczka z opasłym przewodnikiem na czele, który basem oznajmia, że tu, proszę państwa, jest piękna willa, którą zakupiła sobie na własność TVP, tylko po to, by Grażyna Torbicka miała skąd przeprowadzać relacje z jakiegoś festiwalu filmowego. Przewodnik osiąga zamierzony efekt, bo wycieczka jest wyraźnie oszołomiona prestiżem. Tylko głupi Kacprzak zaczyna sobie myśleć, że kłopoty telewizji publicznej muszą być wymysłem jakiegoś pisowca skoro stać ją na kupowanie drogich nieruchomości ot tak dla kaprysu.

No i niestety tu zbliżamy się do końca, sensacji już żadnych nie będzie. Kazimierz Dolny to miejsce zdecydowanie przereklamowane, nie wiem czy pojadę tam w najbliższej dekadzie ponownie, pewnie nie. Kazimierz Dolny funkcjonuje tylko dlatego, że jest Kazimierzem Dolnym. Siła marki w tym przypadku jest przepotężna i wręcz narkotyczna, bo ścisk tam niesamowity – ludzie się tam kręcą i szukają tych rewelacji, nie znajdują ich, zjadają lody i czekają na drugie danie patrząc dyskretnie na zegarek. Zanim ktoś pomyśli, że ja to wszystko piszę by ten Kazimierz zjechać to ja śpieszą zapewnić, że nic podobnego. Wyrwałem się z domu, zjadłem dobry obiad, zrelaksowałem się. Chyba właśnie po to jest ten Kazimierz Dolny.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości