Ciekaw jestem ile tak naprawdę osób obejrzało „słynny” serial produkcji niemieckiej pt. „Nasze matki, nasi ojcowie”. Bo głosów oburzenia było przecież sporo. Ja obejrzałem go całkiem niedawno w całości. Trzy bite odcinki po blisko półtorej godziny. Jestem z siebie dumny, że to wytrzymałem.
Bo „Nasze matki, nasi ojcowie” to taki sympatyczny plaskacz, który, owszem, spada na nasz policzek, ale za pomocą dłoni ubranej w różową rękawiczusię, pachnącą na dodatek post-modernistycznymi perfumami. Nikt poza nami nie wie natomiast, że w rękawiczusi siedzi sobie twardy kamulec, który sprawia, że to niby zabawne poklepanie po naszej buzi staje się brutalnym ciosem, od którego świeczki stają w oczach.
No bo co z tego, że żołnierze AK w serialu ZDF-u to pół-gangsterzy, pół-cinkciarze rozpoznający Żydów po zapachu? Oj tam, oj tam, ci Polacy znów nic nie rozumieją. Nie rozumieją, że „Nasze matki, nasi ojcowie” to typowy produkt post-modernistycznej magmy, w której nie ma niczego tak naprawdę realnego. Zło jest wszędzie, a jednocześnie wszędzie też jest dobro, wszyscy są jednocześnie i źli i dobrzy. Tak samo niesprecyzowani w swej konstrukcji psychologicznej są i Niemcy, i Rosjanie, i Polacy, a nawet sami Żydzi jeśli spersonifikować ich do postaci jednego z głównych bohaterów. Wszyscy się mylimy, bo jesteśmy różni, jesteśmy indywidualni jako członkowie poszczególnych narodów, a więc nie ma czegoś takiego jak wina i odpowiedzialność narodowa. Nie ma też ofiar i katów. Jesteśmy różni, ale jakby też jednocześnie w tej swojej multi-wartościowości, paradoksalnie, jesteśmy tacy sami. Tak, a nie inaczej, rozumiem zabeblany post-moderną na śmierć przekaz „Naszych matek, naszych ojców”.
Nie można nie zadać sobie pytania czemu ten serial został w ogóle nakręcony i czemu tak naprawdę w pierwszym rzędzie ma służyć. Nie podzielam poglądu, że został on nakręcony by wybielić Niemców. Nie, on został raczej nakręcony po to, by wszystkich po równo oczernić. Wszystkie postaci w filmie, niezależnie od nacji, zostają wciągnięte do ZDF-owskiego, a ściślej rzecz ujmując niemieckiego, panświnizmu.
Mnie ten serial zostawił z mocnym przekonaniem, że tak naprawdę niezależnie od tego jaki aktualnie w Europie panuje „duch epoki” tak nasz, Niemców i Polaków, sposób widzenia pewnych wartości całkowicie się rozmija i chyba to się już nigdy nie zmieni, choćby Angela Merkel zamieniła się literalnie w Matkę Teresę. Patrzymy, powiedzmy, na Myszkę Miki. My widzimy Myszkę Miki, a oni Kaczora Donalda. Nam jest zimno, a im ciepło. My się smucimy, a oni się cieszą, my lubimy kolor zielony, a oni niebieski. I nieważne jest tu czy akurat jest II wojna światowa, czy też siedzimy w chmurze dzisiejszej poprawności politycznej – nasze narodowe samopoczucie i postrzeganie spraw jest zawsze odmienne. Taka przedziwna między nami jest różnica. My z Marsa, oni z Wenus choć geograficznie dzieli nas jedynie w sumie niezbyt szeroka rzeka. Mentalnie są to tryliardy kilometrów. „Nasze matki, nasi ojcowie” są chyba na tę moją teorię ostatecznym i niepodważalnym dowodem.
Jakie tego mogą być konsekwencje? Otóż dla mnie są one wyjątkowo proste. To co zrobiła niemiecka telewizja jest rzeczą nie do wybaczenia, ani do zabeblania post-modernistyczną nowomową. Nagle znaleźliśmy się w nowym miejscu, choć może raczej błyskawicznie wróciliśmy do stacji początkowej. My tu, oni tam.