Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
1455
BLOG

Sztuka pijanej nimfomanki

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Kultura Obserwuj notkę 24

Niewiele kwestii mnie tak bardzo irytuje, jak mit o tym, że „kiedyś było wspaniale”. Napisałem tu na Salonie na ten temat kilka tekstów i już mi się nie chce. Nie wiem po prostu, czy czasy Tuska, gender i różnych innych niedogodności są naprawdę gorsze niż czasy stalinizmu, dżumy czy nieustannych europejskich ruchawek. Kwestia gustu i punktu siedzenia zapewne. Natomiast na wszelki wypadek, by nie skończyć jak coraz bardziej starzejący się człowiek nieustannie narzekający na wszystko wokół, otaczam się wciąż ciaśniejszym kordonem przed atakującą mnie zewsząd coraz bardziej debilną popkulturą.

Dobrze już wiem, że to się bierze z upływającego czasu i zmieniającego się tym samym kątem patrzenia na rzeczywistość. Ten świat wokół nas nie staje się ani wcale lepszy, ani gorszy. Jest on dokładnie taki sam, ludzie są wciąż tacy sami, a jedynie zmieniają się scenografie i sposoby dystrybucji. To, że homo sapiens uwielbia taplać się w rozmaitych brudach nie jest wymysłem ostatnich dekad. Nie wymyśliliśmy (jako pokolenia) gwałtów, pijaństwa, pedofilii czy zabójstw. Wszelkie te paskudne skłonności są z rodzajem ludzkim od tysiącleci. Natomiast dzięki rozwojowi technologii mamy do tego wszystkiego lepszy i coraz tańszy dostęp. Trudno stwierdzić, czy wyścig do plugastwa wszelakiego nieustannie rośnie z powodu coraz większej podaży, czy też może wzrostu popytu. Nieważne to w sumie. Ludzie w swojej masie najbardziej lubią tandetę i zepsucie i chyba nikt nie zdecyduje się z tym faktem polemizować. Jedyne co możemy zrobić to we własnym zakresie decydować o tym jak bardzo chcemy z tym całym bagnem obcować.

Nawet jeśli ktoś jest jedynie przeciętnym zjadaczem popkultury, musi zauważyć jak w coraz większym stopniu przenika do niej wulgarność i turpizm. Bo chyba każdy z nas pamięta z „dawnych, dobrych czasów” jak to w każdym niemal filmie obiektyw kamery zjeżdżał na jakąś półkę czy stolik, by pokazać widzowi jedynie odpięcie pierwszego guziczka damskiej bluzki. Tak jak pisałem, zmienia się jedynie sposób dystrybucji. Kiedyś pokazywano tylko guziczek, a dziś pokazuje się w filmach wszystko, a nawet jeszcze więcej. Wtedy i dziś widz dobrze wiedział o co chodzi.

No i tak się to wszystko przesuwało i przesuwało, aż w końcu doszło do dnia gdzie niemal w jednym czasie wpycha się ludziom do głów „Nimfomankę” Von Triera i „Pod mocnym aniołem” Smarzowskiego. Wspólnym mianownikiem owych tytułów jest oparcie ich na ludzkim uzależnieniu – w pierwszym przypadku od seksu, w drugim, od alkoholu. Brakuje jeszcze jednego jakiegoś filmu o hazardzie i mielibyśmy wspaniały tryptyk. Od razu napiszę: ani jednego, ani drugiego nie zamierzam obejrzeć. Już tłumaczę dlaczego.

Nie obejrzę tych filmów ponieważ doskonale wiem jak będą zbudowane. Pokazuje się najpierw człowieka upadłego, pokazuje się na jak różne sposoby może on ten swój upadek z przyjemnością celebrować, by na koniec walnąć widzowi na odczepnego jakąś pseudo-moralizatorską puentę. No wiecie, on ćpał, chlał, ona się puszczała ze wszystkimi, ale koniec końców okazuje się, że to nie było dobre, bo zdrowie siadło, albo ktoś złapał AIDS. Wiecie - zdają się mówić do nas twórcy - nie przesadzajcie z dobrą zabawą bo możecie skończyć na odwyku. Mówią to, bo muszą przecież przed różnymi konserwatywnymi jeszcze nie wiedzieć czemu gronami udowodnić, że nie nakręcili wysokobudżetowego pornosa a moralitet dla oświeconej inteligencji wielkich metropolii. Kilka procent naiwnych inteligentów oczywiście łyka to na luzie i są przekonani, że ten moralitet był jak najbardziej potrzebny. Reszta, czyli jakieś 95% widowni to ci, którzy chcą zobaczyć legalne porno albo mieć bekę „ z pijanego typa”, który się zatacza w drodze do monopolowego. Dzieła tego sortu zostają potem w ludzkiej pamięci jedynie w postaci „kultowych scen” czy bekowych tekstów. Moralitet wyrzuca się dokładnie tak samo jak kwitek z kasy fiskalnej po zakupach, albo reklamówkę. Nie oglądałem (ani, jak już pisałem, nie obejrzę) „Nimfomanki” i „Pod mocnym aniołem” bo jestem najzupełniej pewny, że konstrukcja tych filmów jest dokładnie taka jak ją tu przed chwilą hipotetycznie zwizualizowałem. Przywołać tu trzeba choćby pamiętne „Trainspotting”, które „miało być” ostrzeżeniem przed narkotykami, a stało się w mojej ocenie pochwałą zabawnego „nastukanego” życia i pamiętamy go jedynie dzięki śmiesznym scenkom z przećpanymi kretynami w rolach głównych.

Zaraz usłyszę, że jestem zdewociała konserwa i tak naprawdę to sam bym to chętnie wszystko przećwiczył na własnej skórze, gdyby tylko los dał mi taką szansę. To jest oczywiście argument z którym trudno polemizować, bo i niby jak? Przecież kiedy zacznę tłumaczyć, że sztuka nie powinna polegać na turpistycznej relacji narażę się jedynie na śmieszność. A przecież to ta turpistyczna „sztuka” jest śmieszna. Śmieszne są też te wszystkie pseudointeligenckie zachwyty nad „nową formą” i „przekraczaniem granic”.

Pamiętam jak dziś sytuację, kiedy to lat kilka temu nabyłem z jakiejś przeceny w markecie filmową adaptację „Procesu” Kafki z Kyle'm McLachlanem jako Józefem K. Kupiłem ten film tylko dlatego, że jestem psychofanem twórczości Kafki i nic nie sprawia mi takiej radości jak obserwowanie porażek kolejnych prób przekładania jego pisania na film czy teatr. Film oczywiście był całkowicie do kitu, reżyser nie dość że wyłożył się na owej próbie jak długi to jeszcze nakłamał: umieścił na plakacie twarz Anthony'go Hopkinsa, który pojawia się w nim jedynie na kilka chwil. Najlepsze jednak było co innego. Otóż jest w „Procesie” scena kiedy to K. stawia się na przesłuchaniu przez sąd. Rzecz dzieje się w jakimś klaustrofobicznym i biednym mieszkaniu. Pojawia się tam postać pewnej kobiety, praczki. W pewnym momencie Kafka opisuje sytuację, kiedy to podczas rozprawy owa praczka zostaje pociągnięta gdzieś przez kogoś ze znajdującego się w tłumie gapiów. Oczywiście, w tej scenie czuć na kilometr pewną perwersyjnie seksualną atmosferę, Kafka zostawił ją nam w domyśle – trudno zgadnąć czy jedynie dlatego, że nie przyjęte było wówczas opisywanie pewnych spraw wprost, czy też chciał z tej sceny uczynić pewien symbol. Tak czy siak, reżyser adaptacji „Procesu” nie przejął się tym tajemniczym purytanizmem i po prostu pokazał ową scenę jako najzwyklejszą kopulację odbywającą się na brudnych dechach podłogi. Brawo panie „rezyseze”. To jest dopiero odwaga w przełamywaniu utartych szlaków. Na pewno Franz jest panu głęboko wdzięczny za tę demaskację jego prawdziwych literackich ambicji. No i za to doskonałe wyczucie tego co widz tak naprawdę chce na ekranie zobaczyć.

Piszę o tym, ponieważ wtedy jakoś dotarło do mnie ze zdwojoną mocą, że ordynarność wchodzi pod strzechy i jej dystrybucja nie ominie już nawet tych miejsc, w których jakieś tam sacrum obowiązywało. Ordynarność staje się egalitarna, chce opuścić niewygodną kanciapę tabu i wejść na salony. No i wchodzi. Twórcy sztuki zaczynają mówić do coraz szerszego (przecież tego kiedyś chciano i o to walczono) grona odbiorców najlepiej przez nich zrozumiałym językiem, bo przecież nie ma nic dziś gorszego niż zostać tzw. twórcą niszowym. Dziś aby walczyć o słupki, punkty procentowe oglądalności i dostęp do największych mediów trzeba coraz więcej dorzucać do tego mieszczańskiego pieca. Na rynku zostają tylko najlepsi. Von Trier już jest tym o którym mówi się na świecie, już nie musi pełnić on roli twórcy niszowego, zrozumiałego jedynie dla hipsterów i studentów modnych kierunków. Smarzowski to z kolei nasz rodzimy Von Trier, taki Von Trier na nasze słowiańskie potrzeby i możliwości oczywiście. Wylewa na nasze głowy kolejne wiadra rzygowin, a my się w tym taplamy i cieszymy się, że wreszcie traktuje się nas poważnie.

Nie wiem jak skończyć ten nieco chaotyczny tekst. Chyba jednak banalnym do bólu pytaniem: co dalej? Bo przecież kanały dystrybucyjne pozwalają widzowi dziś pokazać dosłownie wszystko, wszystko czego istnienia widz zdaje sobie sprawę, ale co chciałby zobaczyć wprost, bez żadnych artystycznych zdobień. Ciekaw jestem bardzo za co jeszcze mieszczański widz zapłaci w ciężkiej gotówce, by jego zmysły jeszcze na kolejną chwilę doznały stymulacji. Bo co jak co, w to, że „Nimfomanka” i „Pod mocnym aniołem” zaliczą finansową klapę szczerze wątpię.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura