Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
2645
BLOG

Urzędactwo czyli przestępcy zza biurek

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 75

 

Nic tak nie działa na wyobraźnię, jak konkretne przykłady. Otóż gdybym chciał wybrać jeden taki konkretny przykład, za pomocą którego najlepiej dałoby się zobrazować stan zapętlenia naszego systemu, sięgnąłbym szybko do swoich zawodowych doświadczeń. Świat jest dziwny, to wiemy już od czasów Czesława Niemena, aczkolwiek pewnie mało kto z was wie, że w zawodzie architekta przychodzi wcześniej czy później przedziwny moment kiedy musi on wykonać projekt....rozbiórki. Tak, tak. Polska administracja szykuje nam niespodzianki mogące spokojnie stanowić inspirację nawet dla Vonneguta.

Pewnie wielu ludzi na świecie tkwi w przekonaniu, że zawód architekta czy budowlańca, to przede wszystkim tworzenie, budowanie, wzbogacanie świata materii o kolejne betonowo-stalowe konstrukcje, które później ludzie użytkują przez kilkadziesiąt co najmniej lat. Oczywiście. W Polsce jednak czekają na niego też i inne zadania. Np. tworzenie kretyńskiej papierologii wokół zwykłego i prostego wydawałoby się rozwalenia starej, zapadającej się rudery. Musi wówczas powstać regularna dokumentacja obejmująca rysunki, opis techniczny, kilkanaście załączników, papiery z elektrowni, gazowni, telekomunikacji, dokumentację zdjęciową – o kosztach tych zabiegów i poświęconym na to wszystko cennym czasie nie będę już tu się rozpisywał. Potem pozostaje to już tylko zawieźć do stosownego urzędu, grzecznie się ukłonić i dać się ogarnąć płonnym nadziejom, że w ciągu miesiąca dostaniemy pozytywną zgodę na rozbiórkę.

Robiłem to kilka razy w życiu i zabawa nigdy nie kończy się szybkim zwycięstwem. A to panie z urzędu potrzebują jeszcze pisemnej zgody mieszkańców działek sąsiednich, a to nie mają pewności czy rudera się zawali we właściwą stronę. Wtedy trzeba udowodnić to kolejną taczką papierów nie zapominając o nowej porcji umizgów. Ku swojej pomocy mają tam całe tomiszcza przepisów, można losowo je otworzyć na dowolnej stronie i zawsze znajdzie się jakiś kruczek, który można petentowi wbić w tętnicę tak, że nie będzie miał siły się podnieść. Kreatywnego w sadyźmie urzędnika może tu ograniczać jedynie jego wyobraźnia. Każdy budowlaniec dobrze wie i rozumie, że można by całą tą paranoiczną procedurę rozbiórkową zastąpić spokojnie jednym, jedynym świstkiem, zgłoszeniem, najlepiej wysłanym przez internet. Urzędnicy takiego rozwiązania nie przyjmują do wiadomości, to wręcz obraża ich godność i ich etos zawodowy.

Cała ta upiorna procedura to żywy dowód na to, w jakie rejony zabrnęliśmy. Przywołuję tu ten casus, ponieważ coraz częściej łapię się na tym, że my tak naprawdę nie do końca umiemy rozpoznać nasz podstawowy problem. Otóż jakoś tak się dzieje, że całą pomyślność kraju utożsamiamy nie tylko już z partią, ale nawet z jednym, konkretnym politykiem. Kiedy dana partia rządzi, kumulujemy swoje frustracje na jej szefie i wydaje nam się, że wystarczy tylko go zdmuchnąć i już sprawy dalej potoczą się same. Partie zdają się problemu nie dostrzegać i skupione są na codziennej polityczno-personalnej wojnie ideologicznej. Mówi się: najpierw zdobędziemy zamek wroga, potem zajmiemy się reformami. Mija dwadzieścia lat odkąd to słyszę.

Nic bardziej błędnego. Przeraża mnie bardzo to, że tak mało mówimy o strukturze administracyjnej w jakiej przyszło nam żyć. A to ona determinuje nasze życie codzienne i to tylko ona generuje później wszelkie znane nam patologie. Mało kto z „szarych obywateli” wie, jak bardzo, choć na pozór jest niewidoczna, oplata ona ich członki. Jak bardzo wessana jest swoim pijawczym życiem w ich codzienne sprawy i jak wielki ma wpływ na niemal wszystko co nas otacza.

Politycy stojący u steru są niejako jedynie strusimi jajami tego systemu, są jego emanacją. Wyrastają jak polipy na zawilgoconej ścianie. Musimy w końcu zrozumieć, że tylko zmiany systemowe mogą coś realnie pomóc i bezustanne tasowanie personaliami nic tu nie da. Bo przyjdzie nowy rząd i na dzień dobry wdepnie w to samo bagno, z którego nie sposób wyjąć nogi, można się tylko w nim bezmyślnie szarpać. Nie można liczyć, że jak się smokowi obetnie głowę, to będzie dobrze, bo na to miejsce z pewnością wyrosną trzy nowe. Smoka trzeba spalić, a jego prochy zakopać w żelbetowym kurhanie kilkadziesiąt metrów poniżej ziemi.

Każdy kto musi zderzać się z polskim prawem czy gestapowską administracją widzi dobrze gdzie są najbardziej zarażone tkanki. Cały proceder zaczyna się na samym dole, w okienku na poczcie gdzie obsługuje nas niegrzeczna pracownica. Potem im wyżej tym system mocniej tężeje i tam już nie da się nawet wbić łopaty. Żaden minister nie jest w stanie u nas realnie niczego dokonać, bo już piętro pod sobą ma jakieś kliki dyrektorskie, rozmaitych „Władeczków” i „Stasiów” wraz z ich dziećmi, kochankami i sprzątaczkami przekazującymi swoje stanowisko potomkom niczym godło rodowe. Próbując znów sięgnąć po jakąś plastyczną wizualizację problemu, wyobraźnia podsunęła mi do głowy gimnastykę artystyczną i te przedziwne konstrukcje z ludzi. Kilku stoi na ziemi, na ich ramionach następne piętro i jeszcze następne. Gdyby tylko jeden z nich puścił rękę sąsiada, całość nieubłaganie się zawali.

Tak wygląda struktura administracyjna w Polsce.

Każda próba reformowania poszczególnych dziedzin życia przypomina walkę z powietrzem. Opór materii jest przepotworny. Atakowany organ zaczyna natychmiast się bronić. Wysuwają się całe tyraliery przeróżnych związków, zjednoczeń, departamentów, mają w rękach bardzo prawdziwe piki i wcale nie zamierzają żartować. Zanim dany minister zejdzie kilka pięter niżej i zanim przepchnie okólniki, to już kończy się jego kadencja. Okólnik przekłada się na inne biurko i kolejne cztery lata spokoju zapewnione. Zresztą to wszystko zawracanie gitary, bo nikt tam przecież nie ogarnia całości. Ważne, że jest synekurka, pensyjka i etacik.

Prawo doprowadzone do absurdu, zapętlone i wrogie żywym ludziom, których zwykło nazywać „petentami”. Spatologizowane do szczętu urzędy, które działają niczym udzielne komturie. Trzeba im składać nieustanne hołdy i dziesięciny, a one czasami, gdy mają lepszy dzień, potrafią człowiekowi coś tam załatwić. To nie są już nasze ziemie. To jakieś eksterytorialne strefy, byty żyjące tylko dla siebie i nie bojące się absolutnie nikogo i niczego. Mają swoje prawa, które je zawsze obronią. Kto im podskoczy?

Niech was nie dziwi to, że są u nas takie problemy z drogami. Pieniądze na nie były, są i będą. Tyle, że administracja jest w stanie te wszystkie pieniądze połknąć jednym chapnięciem i nadal będzie głodna. Potrafi za to sparaliżować nawet najtwardsze jednostki. Wbija się ząbkami w szyję i wpuszcza w krwioobieg gęstą truciznę. Przeżyli to niedawno wykonawcy warszawskiego metra. Plątanina własności gruntów kolejowych, miejskich i wojewódzkich nie pozwoliła na uzgodnienie m.in. przejścia podziemnego pomiędzy jedną z nowych stacji a dworcem kolejowym. Po roku zabawy w kotka i myszkę właściciel konsorcjum stwierdził, że nie ma żadnej nadziei na pozytywne rozwiązanie tej sprawy i z budowy owego łącznika zrezygnował. Powstanie inwestycja za kilka miliardów, a ludzie będą zimą przechodzić w błocku ze stacji na stację. Powinna tam zawisnąć jakaś tablica pamiątkowa, jako symbol ostatecznego upadku ludzkiego rozumu, Najlepiej w formie urzędniczego porannego pączka. Mam nadzieję, że im on kiedyś stanie kołkiem w otłuszczonej gardzieli.

Jedynym z niewielu polityków, którym o takich sprawach w ogóle chce się mówić jest Czesław Bielecki. Wiecie dlaczego? Bo on jest architektem i na pewno robił w Polsce projekt rozbiórki. Nikt chyba w tym kraju nie ma tylu doświadczeń w partyzanckich bojach z urzędackimi komturiami co budowlańcy. Dobrym krokiem też jest stworzenie przez Republikanów z posłem Wiplerem na czele mapy budżetu. To takie zachwycające pierwiosnki, rosnące jeszcze na betonowym placu, ale dające jakiś promyk nadziei, że twarda merytoryka wejdzie wreszcie mocno do naszej politycznej debaty. Nie poddajemy się. Kiedyś zrobimy projekcik rozbiórki tego całego systemowego truchła. Obiecuję.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka