Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
3933
BLOG

Państwo narodowe musi być solidarne

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 198

 

Miałem niedawno przyjemność przebywać w tzw. „Polsce”. Nie dość, że mignęło mi przed oczami sporo tych naszych ojczystych krajobrazów, to jeszcze odbyłem ciekawą rozmowę. Spotkałem pewnego człowieka, który jest instruktorem sportowych grup młodzieżowych. Zapaleniec – tak, w skrócie trzeba by go nazwać, bo przeciętny człowiek z pewnością nie wyszedłby żywy z tego slalomu pomiędzy instytucjami, jaki jest jego chlebem powszednim. Słuchając tego pełnego energii człowieka, mającego na głowie kilkadziesiąt rozszalałych dzieciaków i wciąż w tym wszystkim zapalającego się jeszcze do nowych inicjatyw, myślałem sobie o tym, gdzie my wszyscy byśmy byli gdyby nie tacy ludzie. Myślałem też długo jeszcze po tej rozmowie, jak bardzo potrzebne jest jednak państwo, i jak ważne jest aby było ono – wbrew rozmaitym domorosłym robo-prywatyzatorom wszystkiego co się rusza – bardzo mocne.

W naszym kraju, trzeba sobie to w końcu mocno uświadomić, nie rozmawia się w istocie o niczym ważnym. W powietrzu hula sobie tryliard różnorakich głupot, powtarzanych od premiera po „szarego” człowieka w autobusie. Głupoty te potem zamieniają się w prawdy objawione, których nie należy podważać, ani z nimi dyskutować. Jedną z najbardziej obrośniętych głupotami i mitami kwestii jest to słynne „państwo opiekuńcze”, które jest podobno podstawową przyczyną dzisiejszych sytuacji kryzysowych. Jeśli chcesz być uznawany za kogoś w miarę rozgarniętego powinieneś owo państwo opiekuńcze mieszać z błotem, i jeszcze niemiłosiernie się przy tym krzywić. Ci, którzy to „opiekuńcze państwo” tak chętnie krytykują, najczęściej nie bardzo wiedzą o czym mówią. Inna już rzecz, że gdyby tych wszystkich szalonych Korwinistów od tego straszliwego „opiekuńczego reżimu” odłączyć, to skwierczeliby pierwsi w niebogłosy – bo sami nie zdają sobie sprawy, że gdyby nie właśnie „opiekuńcze państwo” i gdyby nie te wszystkie „socjalistyczne potworki” nadal siedzieliby w drewnianej chacie przy lampie naftowej a najpewniej też nie umieliby ani czytać ani pisać.

Tu potrzebuję zrobić mały przystanek, i tytułem dygresji, cofnąć się na moment w przeszłość. W nie tak zresztą odległą, bo chcę pomówić o przełomie lat 80/90. Z perspektywy czasu widać jak bolesna była ta cała transformacja, którą dziś panowie z telewizyjnych pudeł tak wychwalają pod niebiosa. Nie chcę już powtarzać banałów o tym, że nie wszyscy się na ten liberalny kapitalizm w wersji III Rp załapali. Chodzi mi raczej o to, że nasza droga do wolności zaczęła się od potężnej biegunki. Wszystko co PRL przez lata degenerował, z hukiem się nam nagle u progu lat 90-tych objawiło. Wszystkie wynikające z realiów historycznych czy społeczno-politycznych wrzody boleśnie popękały. W obliczu końca PRL-u, wyjątkowo boleśnie rzeczywistość pokazała nam, że braku ludzi z głęboko zakodowanym etosem państwa, mających przy tym jakąkolwiek konkretną wizję rozwoju nie da się tak po prostu zastąpić jakąś protezą. Ludzie opozycji nie wytrzymali ciśnienia i dali się rozegrać starym basiorom. Innych, mogących być naszą elitą, wedle której byśmy się jakoś orientowali, nie było. Można ich odwiedzić ewentualnie na Powązkach bądź rozmaitych lokalnych cmentarzach.

Tu się wszystko zaczęło. Na opuszczone terytoria szybko wleźli cwaniaczkowie-liberałowie ze swoją szemraną wizją kraju, w którym wszystko należy bezwzględnie sprywatyzować – czytaj: rozsprzedać za bezcen. Szybko ultra-liberalne poglądy zajęły rządy dusz – od pokracznej polskiej lewicy aż po prawicowe chatki. Jak najmniej państwa, wolny rynek załatwi wszystko. Da nam dobrobyt, kotlety na obiad i jeszcze staruszkę przeprowadzi przez pasy. Najlepiej jakby wszystko było „w rękach ludu” – szpitale, kolej, wojsko, policja, gazownictwo, hutnictwo, przedszkola, akademie i co tam jeszcze kto sobie wymarzy.

Skąd ta przedziwaczna wiara w to, że państwo może być takim utopijnym wielkim wolnym rynkiem, w którym wszystko się samo pięknie ułoży, a wszystkie ciemne ludzkie skłonności znikną niczym na obrazkach rozdawanych przez świadków Jehowy? Myślę, że przede wszystkim działa tu prosty, psychologiczny mechanizm polegający na odruchowym uznawaniu, iż jeśli coś nie działa u n nas dobrze, to znaczy że jest to od podstaw bez sensu. Innymi słowy: jeśli PKP działa marnie, to oznacza, że kolej państwowa jest złem i że powinno dać się szansę DB. Na nic wtedy tłumaczenie temu komuś, że nigdzie, w żadnym poważnym kraju, kolej nie jest bytem prywatnym – oprócz jakichś drobnych lokalnych odstępstw – ani na nic przywoływanie przykładu kolei brytyjskich, które są jednymi z najnowocześniejszych na świecie. Nie i koniec – dopiero jak będzie prywatne, to będzie dobrze działać. W efekcie ani nie reformujemy tego co jest, ani nie tworzymy niczego nowego. Czas ucieka nam, na dysputach nad kwestiami, które w innych krajach juz dawno zostały wypracowane.

Nie wiem wtedy jak w ogóle dalej rozmawiać. Ilość dziedzin życia, których często na co dzień nie zauważamy wokół siebie – nawet w naszej kulawej rzeczywistości – a które bez państwowej opieki zginęłyby marnie, jest tak ogromna, że trudno nawet to wyliczać. Nie bardzo jakoś sobie wyobrażam, te dzikie tłumy kapitalistów chcących te wszystkie nierentowne z zasady „kaprysy” utrzymywać i finansować. Bo po co kapitaliście te nierentowne szpitale, transport czy choćby te przywołane obozy sportowe? Po co kapitalistom wchodzić w biznesy, z których nie da się zrobić więcej pieniędzy? Którego kapitalistę, zresztą stać by było, żeby kupić nowe wagony dla WKD? Może Kulczyka – efekt jest taki, że przejazd autostradą kosztuje majątek. Tak wygląda spełniony ultra-liberalny sen Korwina.

Do czego jednak dążę w tym tekście? Ano do tego, że naszym największym problemem jest słabość państwa, które jest jeszcze na dodatek z wielu miejsc podkopywane. W tytule użyłem sformułowania, którym posłużył się Ryszard Bugaj w czasie wywiadu, którego udzielił mi i Czarkowi Krysztopie. Bardzo mi się to zdanie podoba, zapadło mi ono głęboko w serce i jest w nim sama czysta prawda. Przyjąłem je sobie samowolnie zresztą, jako takie prywatne credo, któremu będę wierny niczym rycerz zakonu do ostatnich dni.

Dopóki nie zrozumiemy, że państwo nie może być targowiskiem, a musi być bardziej podobne do rodziny, w której wiadomo, że małym dzieckiem należy się opiekować, a starszych wspierać, tak długo będziemy kręcić się w kółko. A przecież widzimy ta prostą zasadę obserwując własne domostwa – mimo że powyższe działania nie przynoszą namacalnych dochodów w postaci szybkiej nagrody. Państwo, które rezygnuje ze swoich poza-komercyjnych powinności przestaje być szybko państwem, tylko staje się zbiorem zarabiających tylko na siebie egoistów, którzy na słowo podatek reagują jak na wodę święconą.

Oczywiście – mówimy o sytuacji do której należy dążyć, bo to co mamy dziś to jakaś feudalno-latynoamerykańska hybryda. Bo kryzys nie przyszedł przez „państwa opiekuńcze”. Te państwa, które być może gdzieniegdzie się w tej swojej roli zagalopowało, mają kłopoty z zupełnie innych powodów – warto o te powody zapytać polityków i bankowców. Tudzież szefów giga-korporacji. Oni mogą coś wiedzieć. Bo te państwa, które są państwami jeszcze w miarę silnymi to właśnie te, które mają gdzieś neo-liberalne wyziewy i nadal hardo trzymają lejce w rękach – np. cały czas wspierając swoje fabryki, stocznie i banki. My nadal nie możemy uznać, że też tak powinniśmy. Bo jeszcze ktoś nas nazwie socjalistą i co wtedy będzie?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka