Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
436
BLOG

Sędzia

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Rozmaitości Obserwuj notkę 3

 

Powolnym krokiem podszedłem do bramy zbitej z poczerniałych desek. Podwórze tonęło w kompletnej ciemności. Gdzieś w jego głębi jaśniała plama światła, pochodząca od jakiejś lampy, którą ktoś – najprawdopodobniej stojący przed także niewidoczną jeszcze chałupą - trzymał w ręku. Gdzieś w oddali zaszczekał nerwowo pies, szarpnąwszy się przy tym gwałtownie na łańcuchu. Wtedy na podwórzu nastąpiło wreszcie jakieś ożywienie. Skrzypnęły drzwi, ktoś wyszedł na zewnątrz, usłyszałem bowiem strzęp czyjejś rozmowy. Ten ktoś nakazał komuś spokój, a po chwili ciemność urozmaicona została dwoma czerwonymi żarzącymi się kropkami zapalonych papierosów. Do tego wszystkiego dołączył płacz małego dziecka dobiegający z chałupy.

Po chwili usłyszałem zbliżające się do mnie - rozpoznałem to po coraz głośniejszym, rytmicznym chrupocie śniegu – kroki. Kiedy odruchowo chciałem przysunąć się bliżej bramy, aby dostrzec coś więcej w szczelinach pomiędzy deskami, natychmiast lękliwie od niej odskoczyłem na dwa kroki. Od środka uderzył w nią bowiem rozwścieczony pies, który teraz ujadał już na całego, drapiąc przy tym wściekle pazurami po deskach i zostawiając na nich ślady mokrej śliny. Widać było spomiędzy desek jego wpatrzone we mnie - niczym w wielce prawdopodobną ofiarę - ślepia. Potem nastąpił głuchy świst, bestia zaskowyczała, po czym cofnęła się lękliwie w głąb podwórza. W miejsce tych psich oczu pojawiły się natychmiast inne – ludzkie. Badawczo kręciły się to w prawo, to w lewo próbując wypatrzeć tego kto znajduje się z drugiej strony.

Brama otworzyła się szeroko. Dostrzegłem wreszcie, że otworzył ją wysoki, okutany w sięgający do ziemi kożuch, ogromny na wysokość ale i nieprawdopodobnie przy tym chudy, chłop. Jego postać, w ciemności odcinała się od bieli śniegu niczym wiotkie i wysokie drzewo. Na głowie miał czapę, również z kożucha, zsuniętą głęboko na oczy, a wprost spod tej czapy wyrastały mu krzaczaste wąsy, na których osiadło teraz nieco szronu. Nieśpiesznie wszedłem na teren podwórza. Wokół chłopa który otworzył mi bramę, biegać zaczął niespokojnie ów pies. Zdawał się biegać tak, jakby nie wiedział co ma czynić – czy rzucić się na mnie, czy też raczej swoim obsesyjnym okrążaniem pana próbować nie zasłużyć na jakiś jego kolejny wybuch gniewu. Obaj zostawiali za sobą liczne ślady na zmarzniętym śniegu, bo chłop także nie stał w bezruchu, tylko dreptał w miejscu – najpewniej aby się trochę zagrzać. Włożył ręce głęboko w kieszenie kożucha i przez chwilę badawczo mi się przyglądał, co musiało być niezwykle trudne bo przecież spod tej naciągniętej niemal na same oczy czapki niemógł wiele widzieć.

 - Da mi to szanowny pan, poniosę – zaproponował chrapliwym głosem, wyrzucając przy tym przed siebie chmurę pary i zapachu przetrawionego już alkoholu. Wyciągnął przy tym swoją dużą, ale też kostropatą, pełną kulistych stawów dłoń, wskazując w ten sposób iż chce mi ulżyć w niesieniu mojego kufra. Oddałem mu go niemal od razu, choć też od razu uznałem to w głębi ducha za dowód mojej wyjątkowej lekkomyślności. W końcu cała sytuacja w jakiej teraz się znajdowałem, nie była dla mnie w najmniejszym stopniu komfortowa. Sam w środku nocy, na jakiejś głębokiej wsi, pośród nieznanych mi prostych ludzi. Tymczasem ja pierwsze co robię, to oddaję w cudze ręce jedyny należący do mnie przedmiot, wewnątrz którego znajduje się przecież wszystko co jest mi potrzebne.

Chłop ujął mój kufer z taką lekkością, jakby chwycił za kark małego szczeniaczka, gdy mnie przecież jego ciężar przyginał w prawą stronę niemal do ziemi. Bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę coraz wyraźniej uwidaczniającej się mojemu wzrokowi chałupy. Ruszyłem za nim, nie spuszczając z oczu mojego kufra, trzymanego teraz przez obcą dłoń. W ogóle nie patrzyłem przy tym gdzie się kieruję, co znów nie świadczyło zbyt dobrze o mojej aktualnej przytomności. Nasze kroki skrzypiały na śniegu, buchaliśmy parą i przesuwaliśmy się w głąb podwórza w czym towarzyszył nam, kręcący ósemki wokół naszych nóg, pies. Doszliśmy wreszcie do owej chałupy. Stało przed nią dwóch ludzi, najprawdopodobniej również miejscowych. Okutani w kożuchy ćmili papierosy, tak jakby miało to dodać im ciepła. Obaj mieli surowe i poprzecinane bruzdami twarze. Ich oczy były jakby szklanymi kulkami zatopionymi w cieście twarzy, w ogóle nie poruszały się ani nie można było po nich niczego rozpoznać.

Ktoś położył mi rękę na ramieniu, aż się przy tym wzdrygnąłem...

 - Wejdziemy do środka – poinformował mnie ten ktoś głosem, w którym nie wybrzmiewał nawet cień wątpliwości. Ktoś z dwóch ćmiących papierosy chłopów pchnął drewniane drzwi i buchnęło wtedy na nas ciepło dobiegające z wnętrza. Dłoń, która leżała mi przez chwilę na ramieniu, teraz lekko popchnęła mnie do przodu wskazując mi, iż nie powinienem czekać już ani chwili dłużej.

----

Po chwili byłem już w środku. Z początku niewiele mogłem dostrzec. W chałupie było bowiem niemal całkiem ciemno, gdzieniegdzie tylko ktoś trzymał lampę naftową w ręku. Chałupa wypełniona była ludźmi do tego stopnia, iż ci dla których zdawało się nie być już miejsca, sadowili się dosłownie gdzie się da. Jakieś starsze już wiekiem dzieci siedziały na szafie wesoło machając stamtąd nogami i mając z tego wszystkiego z pewnością wiele zabawy. Ludzie siedzieli na stołach, na drewnianych taboretach, oraz na przyniesionych przez siebie krzesłach i drewnianych ławach. Pod ciemnymi ścianami również stało mnóstwo osób. Jakaś kobieta w chuście na głowie trzymała na rękach małe dziecko, które choć od dłuższej chwili milczało, teraz po moim wejściu znów jednak zaczęło płakać. Kobieta rozpoczęła lekkie nim kołysanie, aby je choć trochę uspokoić.

Człowiek, który stał za mną i który przed chałupą położył mi rękę na ramieniu, wziął od kogoś lampę po czym stanął przede mną. Zdziwił mnie niezwykle. Wyglądał nie jak miejscowy chłop, a raczej jak jakiś urzędnik. Na głowie miał melonik, na nosie binokular, a na sobie miał gustowny płaszcz z kożuszkowym kołnierzem. Na szczupłej i pociągłej twarzy hodował wąski i spiczasty wąsik, który lekko burzył powagę zbudowaną przez samą twarz, a także przez ów dystyngowany ubiór.

 - Jestem Wehrt – powiedział i uchylił melonika, na co odpowiedziałem podniesieniem kapelusza. Z tego zaskoczenia wyglądem owego człowieka, zapomniałem sam się przedstawić, lecz nie sprawiło to mu chyba przykrości, w ogóle tego chyba nie zauważył, bo po chwili odwrócił się ode mnie i głośno powiedział w ciemność izby – Zróbcie no miejsce! Pan sędzia Grentz już jest!

W chałupie natychmiast zrobiło się cicho. Umilkły pogawędki dobiegające z najróżniejszych stron tej ciemnej izby, ktoś, jakaś dziewczyna chyba, tylko gdzieś nieśmiało zachichotała, lecz szybko została za to skarcona. Tylko małe dziecko trzymane przez kobietę nie chciało dochować powagi chwili i wciąż niespokojnie kwiliło, a kobieta ta uspokajała je niecierpliwie, lecz nie przynosiło to żadnego efektu, więc tylko spojrzała na Wehrta przepraszająco. Ludzie po chwili podnieśli się ze swoich miejsc. Wehrt podniósł lampę w górę i w ten sposób torował sobie i mi zarazem, drogę poprzez ciżbę. Mijaliśmy tych wszystkich milczących ludzi, których twarzy nie mogłem dostrzec gdyż szedłem za światłem lampy, i gdy już wydawało mi się że za chwilę przyjrzę się temu czy owemu, światło to ześlizgiwało się i uciekało gdzieś do przodu, i znów ludzie wydawali mi się tylko ciemnymi konturami.

Wehrt doprowadził mnie nieoczekiwanie do długiego, niemalże prezydialnego, solidnego dębowego stołu. Stół ten z pewnością musiał być tu specjalnie dla mnie przywieziony, nie sądzę iż mógł być to mebel należący do właścicieli tej chałupy. Uznałem to w głębi ducha nie tylko za przesadę, ale i za pewnego rodzaju szantaż. Przywożąc tak efektowny stół, do tak zapadłej wsi, w związku z tak niewiele znaczącą w sumie sprawą jaka z pewnością mnie tu oczekiwała, próbowano wywierać najprawdopodobniej na mnie jakiś nacisk. Sztuczka to stara jak świat, a ludzie ci udowodnili poprzez to tylko to, jak bardzo są prości i przy tym naiwni, sądząc że w ten sposób cokolwiek się na mnie wymusi. Wehrt kiwnął gdzieś palcem w ciemność. Po chwili podeszła do stołu młoda, najwyżej siedemnastoletnia dziewczyna i poczęła rozkładać na stole śnieżnobiały obrus. Odruchowo próbowałem jej w tym pomóc, gdyż wydawała się być bardzo swoją rolą podenerwowana. Obrus nie chciał poddać się jej dłoniom, i wciąż tu i ówdzie się zadzierał. Pociągnąłem go lekko w moją stronę, tak że w końcu ułożył się jak należy. Próbowałem z twarzy dziewczyny wychwycić jakikolwiek ślad wdzięczności, jednak ona szybko odwróciła się i zniknęła z powrotem w ciemności. Wehrt postawił lampę na stole, i powoli zaczął przysuwać do niego kilka drewnianych, starych taboretów. Popatrzył po chwili na nie, znów podniósł lampę  i poświecił nią na taborety badawczo je obserwując. Hanno! – zawołał znów w ciemność. Dziewczyna znów się pojawiła, tym razem trzymając w rękach kilka białych jaśków, które położyła po jednym na każdym taborecie.

 - Zapraszam panie sędzio – Wehrt wskazał mi uroczyście jeden z centralnie ustawionych taboretów.

Kiwnąłem głową w podziękowaniu, obszedłem stół i siadając na taborecie, nie zauważyłem nawet że strąciłem przy tym z niego jasiek mający zapewnić mi wygodniejsze posiedzenie. Kiedy już zasiadłem za stołem, jak to mam w zwyczaju, zapomniałem o całej otaczającej mnie rzeczywistości. Liczyło się dla mnie w takim momencie już tylko jedno –  mianowicie rozwiązanie sprawy do której mnie zawezwano. Zapomniałem szybko o tym, że jestem w jakiejś dziwnej chałupie, wypełnionej prostymi rolnikami, a ja sam siedzę przy dębowym prezydialnym stole wywiezionym pewnie gwałtem jakiemuś miejscowemu gminnemu urzędnikowi, który w czasie dni w których radzić musi sobie bez swojego stołu, raporty pisze z pewnością gdzieś na parapecie. Jak najszybciej chciałem przejść do sedna mojej wizyty. Rozejrzałem się z szukającym wzrokiem wokół siebie, co odczytano natychmiast najzupełniej prawidłowo, i po chwili podano mi mój kufer. Z ulgą dźwignąłem go i postawiłem przed sobą na stole. Otworzyłem go, i powoli zacząłem z niego wyjmować rozmaite potrzebne mi przedmioty. Jako pierwsze wyjąłem stamtąd mosiężne godło cesarstwa, które postawiłem z pietyzmem na stole. Potem dobyłem kilka teczek akt, młotek, kodeks prawny oraz swoje okulary, gdyż w ciemności widzę gorzej. Na dnie kuferka zobaczyłem jeszcze kanapkę zawiniętą w lekko otłuszczony już papier. Pomyślałem o tym że w sumie to warto byłoby coś przegryźć przed rozprawą, oraz o tym, że przygotowała tę kanapkę moja kochana Lilly. Jedzenie kanapki w takiej sytuacji wydało mi się jednak nie licować z tym zbudowanym wielkim trudem nastrojem powagi.

Wtedy jednak, po raz kolei mnie zaskoczono. Tak jakby ktoś odczytał moje myśli związane z kanapką, bo po chwili tęgie kobiety zaczęły wnosić i ustawiać na stole półmiski z parującymi potrawami. Jedna z nich spojrzała na mnie z pewnego rodzaju niecierpliwością, i wtedy podniosłem leżące na stole akta w górę, aby w tym miejscu mógł wylądować półmisek z jakąś apetycznie wyglądającą i pachnącą gęsta zupą w brunatnym kolorze. Obok znalazły się i inne przysmaki. Upieczone w całości kurczę, najrozmaitsze wiejskie wędliny oraz kiełbasy. W innym półmisku przyniesiono gęsty biały twaróg, a w jeszcze innym połyskujące w świetle lampy masło. Inna kobieta doniosła wiklinowy koszyk, w którym leżały pokrojone olbrzymie pajdy świeżego, przyprószonego mąką chleba. Młodsze dziewczęta – w tym zauważona już wcześniej przeze mnie Hanna – sprawnie doniosły dzbanki z herbatą, kawą i ciepłym, podgrzanym mlekiem. Zakręcić się mogło od tego wszystkiego w głowie.

Spojrzałem na Wehrt'a. Ten podsunął sobie kubek, i nalał doń herbaty. Proszę się częstować – zachęcił, napił się łyk herbaty i rozmościł się wygodnie na taborecie. Przemknąłem wzrokiem po tych wszystkich wiktuałach, a potem spojrzałem w zbitą masę ludzką zasiadającą w głębi izby i przypatrującą się niemo temu wszystkiemu. Gdzieś jakby komuś zaburczało w brzuchu, ktoś inny głośno przełknął ślinę. Wtedy nie wytrzymałem. Wziąłem do ręki ogromną łyżkę leżącą w garze z zupą i zamieszałem nią tam chwilę. Nabrałem zupy, przysunąłem do siebie głęboki talerz jaki mi dostarczono, i nalałem sobie obfitą porcję. Z koszyka dobyłem największą pajdę chleba i sięgnąłem po aluminiową łyżkę. W tym momencie jednakże łyżka zawisła w powietrzu. W ciągu jednej krótkiej chwili tak łatwo dałbym się zwieść. Przecież to jeszcze jedna sztuczka z szerokiego, ale dobrze znanego mi arsenału prób przeciągnięcia życzliwości sądu na swoją stronę. Nie tak łatwo ze mną jednak. Spokojnym i opanowanym głosem nakazałem uprzątnięcie wszystkiego ze stołu i pozostawienie na nim tylko przedmiotów mających służyć do rozprawy. Kobiety, które przyniosły jedzenie podpierały teraz kaflowy piec, szepcząc tam coś poufnie do siebie i ani myślały spełniać mojego rozkazu. Spojrzałem więc stanowczo w kierunku Wehrt'a. Ten uśmiechnął się jakoś tak cierpko i kiwnął na kobiety palcem. Te bez jednego słowa sprzeciwu oderwały się wreszcie od pieca i sprawnie rozpoczęły przenoszenie zastawy w drogę powrotną. Młoda Hanna zabrała sprzede mnie talerz z zupą, i przez krótką chwilę spojrzała mi w oczy. Nie mogłem się oprzeć żeby jej się trochę nie przyjrzeć, korzystając z faktu iż wreszcie pozwoliła swojej twarzy nieco się oświetlić przez lampę stojącą na stole. Miała pyzatą buzię, lecz na swój sposób – jak na wiejską dziewczynę – naznaczoną pewnego rodzaju szlachetnością. Oczy miała umiejscowione nieco zbyt blisko siebie, lecz oczy te, choć spoglądały na mnie trochę jakby spod zmarszczonych brwi, jaśniały pełnią swego młodzieńczego uroku. Spod granatowej chusty jaką miała na głowie i która zawiązana była pod jej szyją, wypływały gęste jasne włosy skręcone w gruby pęk. Hanna zniknęła gdzieś po chwili wraz z talerzem, i na stole zapanował wreszcie oczekiwany przeze mnie porządek. Nastąpiła też wreszcie najprawdziwsza cisza, która zamiast mnie zrelaksować jeszcze bardziej mnie usztywniła. Ktoś chrząknął na sali sprawiwszy tym, że milczące od pewnego czasu dziecko znów zaczęło płakać.

Sięgnąłem po akta leżące przede mną. Otworzyłem je na pierwszej lepszej stronnicy, poszukując tam jakiegoś wsparcia, choć przecież akta te nie miały nic wspólnego ze sprawą dla której tu przybyłem, o której to sprawie zresztą nadal nic nie wiedziałem. Wkrótce odłożyłem akta na miejsce, przesunąłem godło cesarstwa tak jakbym chciał mu poprzez to nadać większego splendoru, rozejrzałem się po sali surowym spojrzeniem, aż wreszcie skierowałem wzrok na siedzącego obok mnie Wehrt'a, uznawszy go za jedyną osobę na sali mogącą jakkolwiek naprowadzić mnie na właściwy trop.

Wehrt wyczuł mój wzrok, choć nawet na mnie nie spojrzał. Odsunął się z taboretem nieco od stołu, założył nogę na nogę, strzepnął jakiś widoczny tylko przez niego pyłek na swoim kożuszkowym kołnierzu, i rzekł:

 - Szanowny panie sędzio. Z pewnością zastanawia się pan, w jakim to celu ściągnęliśmy tu pana w tak nagłym trybie, narażając pana tym samym na tak niewygodną i długą podróż, nie podając co gorsza przy tym żadnego konkretnego powodu. Czas chyba jednak na to, aby w końcu zapoznać pana ze sprawą, która bulwersuje naszą wieś od dobrych kilku miesięcy, i którą to sprawę postanowiliśmy teraz rozwiązać przy użyciu tak czcigodnej instancji jaką jest sąd, którego jest pan jeszcze bardziej czcigodnym reprezentantem. Otóż sprawa ta, kiedy już się z nią pan gruntownie zapozna, może wydać się panu - z punktu widzenia pańskiego urzędu, który to urząd zajmuje się na co dzień sprawami wielkiej wagi, gdzieś tam w odległym dla nas wielkim mieście – z pewnością nieco błaha.

Tu na chwilę przerwał i spojrzał na mnie, sprawdzając w ten sposób czy jego wstęp nie jest trochę przydługi. Nie wyczytawszy z mojej twarzy absolutnie nic, po chwili jednak kontynuował.

 - Najzupełniej przypadkowo, najprawdopodobniej z emocji, nie dość dokładnie się panu panie sędzio przedstawiłem. Otóż jestem tutejszym dyrektorem szkoły. Szkoła to może niewielka, nie jest to żaden uniwersytet, jednakże ma ona dość dobrą opinię wśród okolicznych ludzi. Na tyle dobrą, iż często posyła się do niej dzieci z nawet bardzo odległych okolic. Nie będzie fałszywą skromnością jeśli dodam, iż dzieje się tak w głównej mierze dzięki mnie samemu. Wcześniej prowadziłem szkołę w sporym mieście, wielu uczniów pod moją opieką dostało się na dobre uniwersytety, mam więc odpowiednie doświadczenie oraz podejście do zawodu. To wszystko sprawia – tu muszę znów powiedzieć w tonie mało skromnym – iż cieszę się tutaj sporym prestiżem, co zresztą mógł pan, panie sędzio, po części już chyba zaobserwować.

Pokiwałem wtedy głową, wpatrując się przy tym w moje złożone ze sobą i leżące na blacie stołu dłonie. Wehrt mówił dalej:

 - Przejdę zatem dalej. Otóż w naszej wsi zdarzyła się przykra historia. Jedna z naszych młodych mieszkanek zaszła w ciążę z pewnym niegodnym dobrego słowa człowiekiem, który całkowicie wypiera się swojego występku. Owa młoda mieszkanka dzielnie zniosła wszystkie niedogodności, które jak ma się rozumieć, pojawiły się niebawem po ujawnieniu przez nią tego faktu, w postaci plotek a często i niewybrednych uwag – jak to na takich wsiach bywa – i szczęśliwie powiła swoje potomstwo. Narodził się w naszej wsi wspaniały chłopczyk, któremu wspólnie wszyscy wybraliśmy imię – Karl. Wspaniałe to imię, prawda? Karl rośnie jak na drożdżach. Chce się pan o tym przekonać, panie sędzio?

 - Nie będzie to od rzeczy – dodałem, sennie już nieco, ale wciąż wpatrując się w swoje dłonie. A więc do takiej sprawy mnie tu przywołano, pomyślałem. Wiedziałem że kiedy Główny Sędzia przydzielał mi to zadanie, nie przyniesie mi ono niczego godnego uwagi. Sądziłem jednak, że będzie to coś więcej niż poszukiwanie ojca nieślubnego dziecka, a potem wyrywanie mu z trzewi przyznania się do ojcostwa oraz alimentów. Miałem nadzieję że może chodzić o jakieś przestępstwo gospodarcze, może jakąś kradzież, może o kłótnię o podział ziemi. Takie sprawy potrafią być jeszcze zajmujące. Gdzieś tam w tyle głowy czaiła się myśl, iż może chodzić o morderstwo jakie przecież na wsiach, gdzie dużo pije się alkoholu a ludzie potrafią być wyrywni, nie zdarzają się rzadko. A tu taki gips...

 - Anno, przynieś nam tu Karla – zaordynował w czerń izby, ciepłym, niemal katechetycznym tonem Wehrt.

Wtedy w tłumie ktoś się podniósł. Zmrużyłem oczy aby lepiej się przyjrzeć. To wstała owa kobieta, która trzymała dziecko na rękach. Chłopiec zasnął wreszcie w jej ramionach, a ona sama podeszła powoli do stołu, idąc ostrożnie, tak aby nie zbudzić małego. Stanęła w pełnym świetle lampy. Była to z wyglądu zwykła, prosta wiejska kobieta, w wieku około trzydziestu lat, na twarzy której wyrażało się zmęczenie jej dotychczasowym, najprawdopodobniej niezwykle ciężkim żywotem. Wyciągnęła śpiącego chłopca przed siebie, ukazując mi go w pełnej krasie.

Byłem tym wszystkim już nieco zażenowany. Otworzyłem swój notatnik, wyjąłem pióro i zacząłem coś tam w nim notować, chcąc sprawić wreszcie odrobinę sądowego wrażenia, bowiem cała ta sytuacja zaczynała powoli przypominać magiel.

 - Jak rozumiem jest pani, pani Anno matką owego przedmiotowego dziecka? - zapytałem tonem niezwykle retorycznym.

Kobieta jednak milczała. Spojrzałem na nią pytającym wzrokiem, tak aby zrozumiała iż nie zamierzam swojego pytania powtarzać. Ona jednak spuściła wzrok i nadal nic nie mówiła.

 - No czemuż pani milczy, proszę odpowiedzieć. Zapewniam że za to przyznanie się nie grozi pani żadna sądowa kara – wypowiedziałem te słowa zaskakującą dla samego siebie mieszanką urzędniczego i przyjacielskiego tonu. Ona jednak nadal nie mogła wydusić z siebie ani słowa. W tej sytuacji znów odwołałem się do Wehrt'a, którego w toku wydarzeń uznałem za kogoś w rodzaju mojego przewodnika po tych wiejskich meandrach.

Wehrt wtedy podniósł kubek, pociągnął z niego łyk herbaty, po czym odstawił go na miejsce, poprawił się na taborecie i oznajmił:

 - Nie, Anna nie jest matką.

 - Może więc łaskawie ktoś mi wyjaśni, kim jest matka dziecka, bo bez tego nie ruszymy ani o krok – tu już dodałem nieco więcej stanowczości. Czas na cackanie się został przez tych ludzi już najzupełniej wykorzystany.

Wehrt znów się poprawił na taborecie, tym razem już bardziej niespokojnie. Rozejrzał się po sali, kogoś tam wypatrując. Hanno, pozwól tu proszę – zawezwał znów dziewczynę. Hanna pojawiła się jak zwykle szybko, i stanęła przed stołem. Ja zamarłem. Ona widząc moje zmieszanie, zaczęła próbować porządkować rzeczy na stole, które przecież nie tylko leżały w najlepszym porządku ponieważ to ja sam je tak rozłożyłem, ale też ich układ należał do powagi sądu, i takie dotykanie ich przez osoby postronne nie mogło mieć miejsca. Wzięła w dłoń godło cesarstwa i próbowała je przenieść w inne miejsce, lecz ja szybko położyłem swoją dłoń na jej, i zatrzymałem ten zamiar.

 - Hanno, to nie czas na porządki – rzekłem spokojnie, znów wychodząc ze swojej sądowniczej roli.

Ona stanęła więc spokojnie, poprawiła nieco fartuch, który i tak znakomicie na niej leżał, a potem zacisnęła prawą dłoń na kciuku lewej dłoni i ze spuszczoną głową zastygła.

 - Hanna jest matką dziecka – oznajmił wtedy Wehrt.

Usłyszałem niemalże oddech ulgi dobiegający od strony publiczności, tak jakby jedna z pierwszych niedobrych tajemnic ujrzała wreszcie światło dzienne i odtąd będzie już tylko z górki.

 - Znakomicie – odrzekłem – więc mamy już jakąś wiedzę, choć zdobytą nie bez trudu. Hanno może teraz tobie oddamy głos. Powiedz, czy możesz nam wyjawić kto jest ojcem dziecka? Jeśli chcesz, aby to nie stało się sprawą publiczną, możemy zrobić to tak, iż powiesz mi to na ucho. Można taką sprawę całkowicie utajnić, nie będziesz miała w związku z tym żadnych już więcej nieprzyjemności..

Hanna jednak milczała nadal i teraz zajęła się obserwacją rogu swojego fartuszka. Kiedy tak na nią patrzyłem, tym bardziej unikała mojego wzroku. Potem stało się to czego najbardziej się obawiałem. Hanna zaczęła płakać. Najpierw uroniła pierwszą nieśmiałą łzę, która spłynęła powoli po jej rumianym policzku a po chwili poleciały następne. Teraz już po prostu szlochała wycierając sobie twarz zadartym w górę fartuchem. Oczywiste stało się dla mnie to, iż Hanna jako osoba przesłuchiwana i od której spodziewałem się dowiedzieć najwięcej, została wraz z rozpoczętym przez siebie płaczem wyłączona z racjonalnego rozwiązywania sprawy.

 - Hanna to bardzo wrażliwa dziewczyna – rozpoczął wyjaśnienia Wehrt - wygląda może jak zwykła wiejska dziewczyna, ale to tylko pozory. Była najlepszą uczennicą w mojej najlepszej klasie. Na tyle dobrze się uczyła, iż zacząłem nawet poważnie zastanawiać się nad utworzeniem dla niej specjalnego programu. Jestem w trakcie tworzenia odpowiedniego pisma do Urzędu Oświaty, aby uzyskać tam zezwolenie na przeprowadzenie takiej wyjątkowej ścieżki. Hanna z pewnością dostałaby się na uniwersytet, to dla mnie oczywiste. Gdyby tylko nie ta paskudna sprawa..

 - Muszę przyznać, że bardzo jest pan dobrze zorientowany w panujących tu stosunkach – odrzekłem. Wie pan dużo o mieszkańcach, o ich sprawach. Wie pan na tyle dużo, że nawet oni nie tylko nie chcą się wypowiadać sami, i pozostawiają to pańskiej gestii, ale także zdają się w ogóle nie potrafić zrobić niczego bez pańskiego pozwolenia, czy też wręcz rozkazu.

Wehrt na te słowa znów lekko się skrzywił w specyficznym uśmiechu. Przysunął się bliżej stołu i znów wodził wzrokiem po mieszkańcach wsi zasiadających w izbie wzrokiem władcy, przyglądającego się swoim poddanym.

 - Skoro jest pan w posiadaniu takiej władzy nad tymi ludźmi, i skoro posiada pan o nich tak rozległą wiedzę, to może pomoże mi pan w tym śledztwie. Jestem już prawie pewien iż doskonale wie pan kim jest ten nieszczęsny człowiek, który nie potrafi wziąć odpowiedzialności za swoją chuć.

 - Oczywiście – odparł Wehrt.

 - Tak więc czekam. Proszę oznajmić to mnie samemu. Na osobności lub publicznie. Zaoszczędzi nam to dużo naszego cennego czasu.

Wehrt chrząknął po czym powiedział:

– Ja jestem ojcem dziecka..

Jakżeż wspaniale udało mi się wtedy z miną pokerzysty ukryć głęboko narastające od tej chwili zdziwienie i wzburzenie tym nieoczekiwanym wyznaniem. Spokojnie zapisałem tę informację w mym notatniku, tak jakbym wpisywał tam rzecz najoczywistszą na świecie.

 - Wybornie – powiedziałem patrząc, jak tylko mogłem sobie na to pozwolić w tej ciemności, głęboko w twarze mieszkańców z miną triumfatora. Mamy więc już nie tylko i ofiarę, ale i sprawcę - głosiłem. Sprawcę, dodajmy, siedzącego po stronie sądowej, tuż obok sędziego, który za chwilę będzie musiał podjąć prawdopodobnie niezbyt przychylne dla tegoż sprawcy postanowienie. Jak każdy rozsądny człowiek może sądzić, nie dzieje się tu wszystko tak jak to powinno się dziać. Jednak w obowiązku sądu jest na wstępie zadać sprawcy pytanie. Czy przyznaje się pan do winy? Upraszam także o wstanie od stołu i przejście na jego drugą stronę. Inaczej będę musiał sięgnąć po kary sądowe, a nie chciałbym tego robić, ze względu na ogólne miłe moje tu przyjęcie i na to, iż i tak wkrótce będzie miał pan dość kłopotów.

Wehrt wstał zaskakująco dla siebie posłusznie. Obszedł stół i stanął za nim z drugiej strony, sprawiając teraz wreszcie wrażenie takie jakie powinien sprawiać człowiek oskarżony przez sąd.

 - Całkowicie przyznaję się do winy – rzekł wciąż jednakże z charakterystyczną dla siebie hardością.

 - Dobrze, sąd weźmie tę skruchę pod rozwagę. Chciałbym teraz zapytać się jeszcze o jedną rzecz. Czemu chłopiec śpi w ramionach obcej kobiety a nie własnej matki. Jak sądzę Hanna jest osobą mimo młodego wieku, zdolną do wychowywania swojego dziecka.

 - Hanna nie chce tego dziecka – odparł Wehrt i teraz to on triumfująco rozejrzał się po sali.

 - Hanno czy to prawda? - skierowałem pytanie do dziewczyny, która tymczasem wciąż roniła łzy.

Teraz jednak, po tym pytaniu, pogrążyła się już całkowicie w płaczu. Zasłoniła twarz fartuszkiem i targał nią potężny szloch. Zdołała jednakże kiwać głową w taki sposób, iż wyraziła przejrzyście swoją niezgodę na to co powiedział Wehrt. Nie wiedziałem co robić. Sięgnąłem więc po młotek i z całej siły uderzyłem nim w stół, choć przecież nikt mi nie zakłócał rozprawy, oprócz tej biednej dziewczyny którą karać za jej szczere łzy było niepodobieństwem.

 - Panie Wehrt. Proszę mi wyjaśnić. Przecież jak teraz sobie przypominam, to pan sam przysłał do sądu podanie o zajęcie się tą sprawą. Musiał pan to zrobić z pełną świadomością faktu, iż to pan sam jest osobą winną. Nie robi to dobrego wrażenia, muszę przyznać. W ogóle wygląda to dziwnie i coraz bardziej podejrzanie. Ten stół, ta wykwintna uczta którą chciano mnie tu bałamucić, ta władza nad mieszkańcami..Nie chcę być złym prorokiem, ale jeśli za chwilę nie usłyszę jakiegoś rozsądnego wytłumaczenia na to wszystko, podejmę stanowcze kroki.

Wehrt spojrzał na mnie lodowatym wzrokiem. Wtedy też dostrzegłem, że gdzieś w końcu sali podniosło się kilka osób. Część z nich przysunęło się bliżej stołu, a inni stanęli gdzieś w rejonie w którym najprawdopodobniej znajdowały się drzwi. Atmosfera uległa pewnemu stężeniu. Gdy teraz, w tej chwili, patrzyłem na mieszkańców, to poczułem się nie jak sąd ale jak oskarżony. Wpatrywali się we mnie oni doprawy przedziwnie.

 - Drogi panie sędzio. Pozwoli pan, że już panu to wszystko tłumaczę, i postaram się, mam nadzieję, rozjaśnić panu tym samym wszelkie okoliczności. Otóż owo podanie wysłałem do pana z czystą premedytacją. Hanna to osoba mądra i prawa. Nie zasługuje na taki los jaki jej tu zgotowano. Tak, mówię zgotowano, choć to przecież pewnie w pańskich oczach ja jestem głównym winowajcą. To tylko pozór. Ja tej dziewczynie tak naprawdę pomagam, a do tej pomocy przyczyniają się też i mieszkańcy wsi – tutaj spojrzał znacząco na zgromadzonych wokół siebie ludzi, a ci tylko pokiwali głowami niczym orkiestra przed dyrygentem. Tutaj nie ma już dla niej przyszłości. Ja sam nie zamierzam się wiązać z wiejską dziewczyną, nie będę płacił takiej ceny za chwilę z nią przyjemności. Nikt ze wsi również tego nie uczyni, chyba pan wie jakie stosunki i zasady panują na wsiach. Wszyscy jednak tutaj pragniemy szczęścia Hanny. Postanowiliśmy więc znaleźć dla niej dobrego męża. Pozwoliliśmy więc sobie na ten mały fortel. Przejrzałem starannie spis młodych sędziów. Pan wydał mi się od początku najbardziej godny zaufania. Jako iż moje znajomości sięgają dalej niż to może się panu wydawać, użyłem kontaktu który już wiele razy mi pomógł. Główny Sędzia, Bartmann. Zna go pan z pewnością, przecież to pański przełożony. Kiedyś pomogłem jego córce w dostaniu się na uniwersytet, i odtąd nosił on dług wdzięczności dla mnie. Teraz więc za moją namową to on skierował pana tutaj, do tej sprawy. Oczywiście, jak już wspominałem, nieprzypadkowo. Niech pan pozwoli że powiem wprost. Ożeni się pan z Hanną.

Słuchałem tego wszystkiego oniemiały. Nie powiedziałem nic, tylko wstałem i powoli zacząłem pakować swoje rzeczy do kufra. Nie miałem zamiaru ani chwili dłużej uczestniczyć w tym przedziwnym spektaklu. Pakując się, postanowiłem że jeszcze ze stacji kolejowej zadzwonię do sądu i podam się do dymisji. Sprawy  tej tak nie pozostawię. Cały ten przedziwny spisek wprawił mnie w takie zdenerwowanie, iż ręce trzęsły mi się niesamowicie w trakcie pakowania.

 - Pan chyba nie chce nas tak opuścić, panie sędzio – śmiejąc się już całkiem otwarcie, powiedział Wehrt. Przecież nawet pan nic nie zjadł.

 - Nie zamierzam słuchać pańskich impertynencji – odrzekłem trzęsącym się ze wzburzenia głosem – jeszcze się spotkamy!

Chwyciłem za uchwyt kufra i powoli ruszyłem przed siebie. Uchyliłem nawet kapelusza, całkowicie zapominając iż z tymi ludźmi nie warto żegnać się w żaden kulturalny sposób. Wtedy jednak nagle zapanowała na sali całkowita ciemność. Zgaszono w jednej chwili wszystkie lampy. Poczułem jak jakieś silne ręce łapią mnie pod ramiona i wyciągają na zewnątrz. Kilku rosłych mężczyzn ciągnęło mnie po śniegu jak worek kartofli, aż spadł mi kapelusz. Mój kufer wyrwano mi z dłoni. Ciągnięto mnie długo, pośród jakieś pola, nie widziałem tego już dokładnie bo moja głowa wisiała bezwładnie w dół. Rzucono mnie w końcu w śnieg. Kiedy próbowałem się podnieść, spadły na mnie pierwsze razy. Czułem jak uderza się mnie drewnianymi pałkami, po plecach, po nogach i po głowie. Kiedy traciłem przytomność usłyszałem jeszcze tylko – dobra, wystarczy, już ma dość...

 ----

 

Na stacji kolejowej nie było prawie nikogo z powodu wczesnej porannej pory. Na jednej z ławek siedział tylko człowiek z obwiązaną bandażami głową i z ręką na temblaku. Obok niego siedziała dziewczyna w granatowym płaszczyku i w chuście na głowie. Trzymała w rękach małego chłopczyka który uroczo się uśmiechał...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości