Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
416
BLOG

Wyprawa na Słońce

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Rozmaitości Obserwuj notkę 4

 

Pewnego roku, kiedy wydawało się już że nie wydarzy się nic godnego uwagi, niespodziewanie pojawiła się informacja o coraz bardziej prawdopodobnej i mającej odbyć się w perspektywie kilku najbliższych lat, wyprawie na słońce. Wieść o tej wyprawie początkowo nie wzbudziła, o dziwo przesadnej sensacji. Społeczeństwa, co prawda już przecież wysoce przyzwyczajone do niezwykle szybkiego rozwoju cywilizacji w której przyszło im żyć, nie mogły w pierwszej chwili najpewniej uwierzyć, iż ludzkość może być już gotowa, na aż tak odważne i bezprecedensowe zamierzenie. Nawet i później, kiedy do wszystkich już dotarło, iż plan ten nie jest szalonym wymysłem kilku nadaktywnych naukowców (stała za tym jak się okazało całkiem poważna agencja kosmiczna, Sun Bird Agency, w skr. SBA, a samą wyprawę nazywano SBE – od Sun Bird Ekspedition), to nadal niewiele się w gruncie rzeczy o tym mówiło wśród zwykłych ludzi, rzadko kto o tym rozmawiał w autobusie czy na ulicach. Pisano o SBE w gazetach, mówiono w radiu i w telewizji, jednakże wciąż nie z takim natężeniem jakie byłoby godne i właściwe wobec wydarzenia takiej rangi. Ci, którzy słyszeli o planach wyprawy po raz pierwszy, kwitowali całą tą sprawę najwyżej wzruszeniem ramion, a często znajdowali się i tacy, którzy po prostu pukali się na te wieści palcem w czoło. Nie trzeba było także zadawać sobie wiele trudu, by uzmysłowić komuś, mniej uświadomionemu w zakresie wiedzy technicznej, jak wielki jest stopień niedorzeczności takiej wyprawy. Wystarczyło wówczas, jedynie zadrzeć głowę w kierunku w którym znajdowało się aktualnie słońce i demonstracyjnie do tego mrużyć oczy, pokazując w ten plastyczny sposób ignorantowi na co pomysłodawcy SBE w ogóle się poważają.

 - Trudno jest nawet spojrzeć na słońce, a co dopiero tam dolecieć – dodawał ten ktoś, często tonem kogoś, kto ma na temat aktualnych możliwości ziemskiej kosmonautyki wiedzę wręcz nieograniczoną.

Szybko więc cała ta sprawa zeszła na daleki plan, a informacje o rozpoczętych przygotowaniach do SBE, z czasem poczęły ustępować miejsca coraz to bardziej i bardziej trywialnym wiadomościom. W końcu prawie całkiem o tym śmiałym przedsięwzięciu zapomniano, a ci nieliczni którzy nim się dotąd gorąco ekscytowali, zdawali się przyjąć wreszcie do wiadomości, iż całość została ostatecznie porzucona ze względu na łatwo dającą się przecież od początku przewidzieć niewykonalność tego projektu. Gdzieniegdzie jeszcze co prawda z rzadka wspominano o SBE, ale działo się to najczęściej już tylko w formie żartów lub skeczy telewizyjnych, w których mimo że dosyć ciepło i życzliwie, to jednak naśmiewano się z tego jak daleko może zabrnąć ludzka pycha i w jakie to nonsensowne projekty może ona się przeobrazić. W końcu wszyscy o SBE zapomnieli, i wrócili do szarej, ale jednak wciąż realnej i wciąż płynącej do przodu rzeczywistości, poświęcając odtąd swój czas i trud już tylko na cele o wiele bardziej przyziemne.

Jednak wcale z pomysłu SBE się nie wycofano. Pomimo tego iż szum informacyjny wokół niej panujący opadł niemal do zera, a wieści z SBA niemalże całkiem zeszły z eksponowanych miejsc w mediach, to nie oznaczało to jednak całkowitej wokół tej sprawy ciszy. Gdzieś, na odległych szpaltach gazet, wprawne oko dostrzec mogło niepozorne i wydrukowane niezwykle małą czcionką ogłoszenia, upchnięte często gdzieś pomiędzy te najbardziej niezauważalne i niegodne większego zainteresowania. Publikowane były owe ogłoszenia właśnie przez agencję SBA, która donosiła w ten sposób o uruchomieniu kolejnych jej filii na terenie całego świata, i które to filie miały za zadanie dokonywać wstępnej rekrutacji chętnych do wzięcia udziału w SBE. Podobnej treści anonse usłyszeć też można było w radiu. Pojawiały się one najczęściej w nocnych pasmach rozmaitych stacji, lecz nigdy tych najbardziej popularnych, a głównie emitowane były na antenach małych, lokalnych rozgłośni. Uruchamiając odbiornik późno w nocy, i ustawiając je na odbiór tych właśnie małych stacji, można było tam czasem natknąć się pomiędzy charakterystycznymi dla tej pory spokojnymi utworami muzycznymi, na cichy i wypowiadany przez monotonny nieco głos lektora komunikat donoszący o powstaniu kolejnej filii rekrutacyjnej, położonej gdzieś w rejonie na którym nadawała dana rozgłośnia, i zachęcano w ten sposób do zgłaszania się, celem dokonania tam rejestracji.

Czemu kampanię informacyjną tak epokowego w końcu wydarzenia prowadzono w tak dyskretny i mało rzucający się w oczy sposób? Wydawać by się mogło przecież, że tego typu operacjom powinno chcieć się nadać najmocniejszy jak się to tylko da rozgłos. Budziło to, wśród tych którzy nie stracili jeszcze sprawy SBE całkiem z oczu, nie tylko zdziwienie, ale i potężne fale plotek oraz najbardziej fantastycznych domysłów. Wiele z tych osób, upierało się w czasie licznych i gorących dyskusji, przy zdaniu iż dlatego wybrano taką cichą formę naboru, gdyż sama SBE miała być misją po prostu straceńczą. Dyskrecja tych anonsów miała zapewnić pierwszy odsiew kandydatów, wśród których musiało przecież znaleźć się wielu potencjalnych samobójców, chorych psychicznie oraz innych desperatów, których udział w tego typu misji musiał nadzwyczaj kusić, i do którego to udziału dopuścić w najwyższym stopniu sobie najpewniej nie życzono. Inną kwestią która budziła żywe spory, było to iż wybierano kandydatów wśród zwykłych ludzi a nie pośród wyspecjalizowanych i szkolonych do lotów kosmicznych profesjonalistów. Tacy – jak twierdzono – z pewnością nie tylko nie zgodziliby się na udział w takiej ekspedycji, ale także i same agencje kosmiczne przecież nie ryzykowałby życia swoich najlepszych ludzi dla tak niepewnego projektu.

Inni natomiast, próbowali obalać te powyższe opinie, utrzymując że to po prostu pierwszy, faktycznie może nieco specyficzny, etap wstępnej selekcji, lecz w ostatecznym rozrachunku mający za zadanie umożliwić wybranie do pierwszej fali naboru kandydatów o ściśle sprecyzowanej charakterystyce osobowościowej. Przede wszystkim spostrzegawczych, umiejących wychwytywać uciekające wszystkim innym najdrobniejsze nawet szczegóły. Chciano także, poprzez taką a nie inną metodę, wyłuskać sprawnie tych którzy cechują się skłonnością do nocnych przesiadywań. Tacy – jak uzasadniali wyznawcy tej teorii – są często osobami lubiącymi dużo czytać, przyswajać wciąż nowe informacje, mający nieustanny głód rozszerzania swej wiedzy. Wśród nocnych marków odnaleźć można też przecież najbardziej kreatywne jednostki, czyli malarzy, pisarzy, poetów bądź tych którzy lubią sobie do późnej nocy po prostu pomajsterkować – musiano poszukiwać też przecież, co oczywiste przy tak skomplikowanej technologicznie wyprawie, osób o zacięciu technicznym. To, iż szukano kandydatów nie wśród profesjonalistów a wśród zwykłych amatorów, tłumaczono natomiast tym, iż najprawdopodobniej SBA chciała mieć ludzi nie obciążonych nadmiernie żadnymi nawykami mogącymi wynikać z długoletnich szkoleń, a raczej wolano pozyskać osoby mające świeże i nie zmanierowane spojrzenie na zagadnienia kosmonautyczne. Bo przecież i sama ta wyprawa nie była zwykłym, przeciętnym lotem kosmicznym – każdy to potwierdzi. Trzeba przyznać uczciwie, że obie grupy miały swoje celne argumenty, których używały w czasie niezliczonych dyskusji do uzasadnienia swych racji.

Oprócz tych wszystkich gruntownie przemyślanych, i co trzeba uczciwie przyznać, mających oparcie w logice teorii, pojawiało się także całe mnóstwo tych, mniej lub bardziej, szalonych, kompletnie nie mających umocowania w zdrowym rozsądku. Było ich naprawdę dużo, żyły one najczęściej długim i niczym nie zakłóconym żywotem, a krążąc po świecie szybko przeradzały się w coraz bardziej nieprawdopodobne historie. Utrzymywały się one przy życiu w głównej mierze z tej prostej przyczyny, iż SBA konsekwentnie milczała i nie miała w zwyczaju niczego prostować ani wyjaśniać. Nie trzeba mieć wiele wyobraźni by domyśleć się, jak bardzo potęgowało to atmosferę tajemniczości wokół wyprawy i podgrzewało zarazem do działania ludzkie umysły. Milczenie agencji odpowiedzialnej za przygotowania wyprawy miało też swój inny specyficzny i paradoksalny efekt, który, daleko już później, po latach analiz, także uznany został przez specjalistów za prawdopodobnie zamierzony. Bowiem wielu tych, którzy w pierwszym odruchu rzeczywiście nie uznali swojego ewentualnego kandydowania na członka ekspedycji za rzecz zupełnie nieprawdopodobną, widząc jak mało SBA udziela konkretnych informacji i jak bardzo jest głucha na liczne zapytania oraz szerzące się wątpliwości, szybko myśl o swojej ewentualnej wyprawie na słońce porzucało. Uznając najprawdopodobniej przy tym, iż agencja która tak niepoważnie, i nawet można by rzec lekceważąco, traktuje swoich potencjalnych pracowników, nie ma tym samym szans na skuteczne i profesjonalne przeprowadzenie tak skomplikowanej operacji. W przemyślny ten sposób – znów, jak tłumaczyli niektórzy swoje przypuszczenia – pozbywano się na wstępie ludzi o niskim poziomie konsekwencji, oraz tych którzy źle znoszą poczucie niepewności i wyobcowania, z jakimi to odczuciami w tego typu wyprawie zetknąć się będzie trzeba bezwzględnie. Wszystkie te opisane powyżej metody jakimi posługiwała się w trakcie rekrutacji agencja SBA, jak nie trudno się znów domyśleć, zawężały grono chętnych do zmierzenia się z procesem rekrutacji do niemalże minimum. Niektóre filie informowały ze smutkiem swoją centralę, iż nie zgłosił się do nich dosłownie nikt! Część z tych oddziałów natychmiast likwidowano bądź przenoszono je na inny obszar. Wiele było też takich filii, do których choć zgłaszało się w przeciągu długich miesięcy ledwie kilku, góra kilkunastu śmiałków nie zrażonych ani trudną dostępnością informacji, ani ilością niesprawdzonych i niepotwierdzonych plotek związanych z SBE, to i często i tak z miejsca musiano dziękować przynajmniej połowie z nich, gdyż gołym okiem widać było iż ma się tu do czynienia z osobami chorymi i zaburzonymi. Cała ta – nazwijmy to oględnie – tajemniczość i dwuznaczność SBE, przyciągnęła jednak w skali globalnej całkiem sporą grupę kandydatów. Poszczególne filie może nie były - jak już wspomniano - zawalane aplikacjami, ale jednak kiedy Centrala SBA zebrała je wszystkie do swej bazy danych i dokładnie przeliczyła, okazało się że można przebierać pośród bez mała kilkuset tysięcy kandydatów z całego świata – to okazało się pulą całkowicie zgodną z oczekiwaniami. W końcu więc cały etap wstępny zbierania owych aplikacji wreszcie zamknięto, po czym przystąpiono do pierwszej analizy nadesłanych dokumentów. Do wszystkich zgłaszających się, wysłano potwierdzenie przyjęcia ich kandydatury, oraz kazano im czekać na następne, mogące wkrótce nadejść instrukcje które dostarczane miały być również listownie. Informowano ich także, że wstępna selekcja ma na celu pozostawienie tysiąca kandydatów, następna ma ograniczyć ich liczebność do stu, jeszcze następna do dziesięciu, aż na końcu ma zostać jedynie pięciu szczęśliwców którzy wezmą udział w SPE.

 

----

 

U progu jesieni, do filii SBA leżącej nieopodal małego, prowincjonalnego miasteczka Ebeswald, złożono aplikację która należała do niejakiego Maxa Kreutz'a. Był to człowiek jeszcze stosunkowo młody, a już niebywale życiowo doświadczony. We wczesnym dzieciństwie, utracił oboje rodziców którzy zmarli na ciężkie choroby w odstępie ledwie kilkunastu miesięcy, przez co musiał Max odtąd mierzyć się z wieloma przeciwnościami losu. Przekazany został do wychowania swojemu wujostwu, państwu Gross, którzy jako jedyni spośród licznej rodziny Kreutz'ów nie umieli dostatecznie dobrze wykazać się przekonującymi powodami dla których małego Maxa do siebie nie mogą przyjąć. Tym samym trafił Max pod opiekę ludzi prostych, niezbyt sympatycznych a co gorsza zupełnie nie zainteresowanych takim a nie innym biegiem rzeczy. Niespecjalnie przejmowali się oni losem swojego nowego podopiecznego, a skupiali raczej całą uwagę i troskę na swoim prawdziwym i licznym potomstwie, które i tak z ledwością byli w stanie utrzymać. Max już jako dziecko musiał szybko nauczyć się panujących wokół niego trudnych i twardych zarazem zasad, z których najważniejszą szybko okazała się ta, wedle której nie należało zbytnio o swoim istnieniu przypominać. Tolerowano go w jego nowym domu o tyle, iż Max był chłopcem jak się okazało pracowitym, grzecznym i nieskarżącym się zanadto nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Obarczano go więc wraz z jego rosnącym wiekiem coraz większym zakresem obowiązków. Max, mając ledwie 13 lat, musiał zrywać się z łóżka równo z brzaskiem, i po zjedzeniu skromnego śniadania które spożywać musiał szybko, niemalże na stojąco, ruszał do ciężkiej pracy w przydomowym warsztacie pana Gross, w którym ten naprawiał dla zarobku maszyny rolnicze. Potem przygotowanie kuchni do śniadania, przyniesienie drewna na opał a zimą jeszcze rozpalanie w piecach. Wypełniało mu to wszystko pierwszą część dnia, po której jeszcze musiał pieszo iść do oddalonej o kilka kilometrów szkoły. Na jego edukację też zresztą w domu państwa Gross patrzono krzywo, i w gruncie rzeczy (choć nie przyznawano tego głośno) uznawano ją w przypadku Maxa za zwykłą stratę czasu. Skończysz szkołę podstawową i pójdziesz do pracy – tak oto nakreślał znad gazety wizję przyszłości Maxa, jego przyszywany ojciec, pan Gross. Max jednak nie zważał na te ponure proroctwa i w tym przypadku również, jak zwykle, podchodził do swoich obowiązków niezwykle poważnie, rozumiejąc iż tylko w ten sposób jest w stanie zapobiec jakiemuś całkowicie już fatalnemu – np. w wyniku nieuctwa – obrotowi jego losów. Bardzo poważnie więc traktował szkołę, w której większość jego rówieśników solennie się nudziła oraz unikała jej jak mogła, ku zresztą milczącej zgodzie swoich rodziców – w tych rejonach to nie edukację uważano za rzecz najcenniejszą. Nauczyciele oczywiście dobrze widzieli jak zdolnym chłopcem był Max, wspierali go jak mogli, jednakże nikomu z nich nie przychodziło nawet do głowy jak niewiele to wszystko obchodziło jego opiekunów, ponieważ Max nigdy ani o jotę nie zająknął się w szkole na temat stosunków panujących w domu Grossów. Ze szkoły nie przychodziły żadne złe informacje o jakichś wybrykach Maxa, za które można by się było potem wstydzić, tak więc w opinii państwa Gross wszystko w tej materii było w jak najlepszym porządku i więcej uwagi nie zamierzali nauce przyszywanego syna poświęcać, pozostawiając go ze szkolnymi problemami samemu sobie. Po szkole Max jak najszybciej tylko potrafił, wracał pędem do domu, ponieważ czekały tam na niego już następne zadania, a jego drobne nawet spóźnienia nie były przyjmowane zbyt dobrze. Podczas gdy reszta dzieci państwa Gross, miała okres lżejszego traktowania w czasie którego uczyły się bądź bawiły na podwórzu lub w wielkim, choć mocno zaniedbanym, ogrodzie jaki otaczał dom Grossów, Max uwijał się jak w ukropie, pomagając pani Gross przy praniu, lub przy gotowaniu obiadu. Później, nie bacząc na warunki pogodowe, wysyłano Maxa po sprawunki oraz - to już gdy był nieco starszy – obarczano go całą listą drobnych spraw do załatwienia. Mieszkańcy Ebeswald lubili Maxa, gdyż ten w odróżnieniu od większości dzieci z okolicy był bardzo grzeczny, zrównoważony i wręcz zupełnie, zwłaszcza na tle swoich rówieśników, dorośle rozsądny. Na dodatek, każdego z mieszkańców już z daleka witał on radosnym uśmiechem i miłym słowem, co ci przyjmowali jako nietypowy dla miejscowych stosunków i zupełnie niezasłużony, jak im się wydawało, wyraz dla nich sympatii, który zresztą przyjmowali z niezwykłą radością. Max zachowywał się tak, gdyż każdy kto nie pochodził z rodziny państwa Gross wydawał mu się już przez to, bardzo życzliwym człowiekiem do którego należy lgnąć. Kiedy tylko Max szedł drogą, ciągnąc za sobą mały wózeczek w którym znajdowały się zakupy czy też przedmioty które wymagały jakiejś naprawy, ludzie z różnych domostw wychodzili wtedy na podwórze, stawali przy płocie i zagadywali do niego serdecznie, a często i zapraszali do siebie, gdzie mógł on odpocząć lub w zimie przesuszyć przemoknięte doszczętnie buty. Nasz mały Max – tak mówiono o nim w Ebeswald, bowiem wnosił on w niezbyt urozmaicone i niezbyt też radosne życie mieszkańców tej prowincji wiele światła i ciepła. Rzecz jasna witano go wszędzie tak samo radośnie, oprócz domostwa państwa Gross. Tam zupełnie nie zajmowano sobie głowy dobrą aurą jaka otaczała Maxa, i przez cały okres jego tam bytności zwracano się do niego bezosobowo, tak by nie poczuł się u nich nigdy zbyt pewnie. Miał on zresztą od pierwszych do ostatnich chwil spędzonych u państwa Gross, problem z określeniem kim właściwie dla nich jest. Nigdy tego mu nie wyjaśniono, ani nigdy choć trochę nie rozwiano jego wątpliwości, po prawdzie i on sam nie miał nigdy odwagi ich o to zapytać.

Jedyne chwile w czasie których czuł się u Grossów dobrze, następowały nocą. Korzystał wówczas z okazji iż cały dom zastygał wówczas na kilka godzin w błogim spokoju, nie musiał wtedy już biegać niczym fryga na każde zawołanie, a tylko zasiadał na oblanym księżycowym światłem parapecie i przez długi czas wpatrywał się w czarne niebo. Robił to najchętniej wtedy, kiedy było ono całkowicie bezchmurne i odsłaniało mu się wtedy pełnią swej gwiezdnej piękności. Patrzył w te gwiazdy godzinami, a im dłużej to robił to tym bardziej upewniał się w swym przekonaniu, iż gdzieś tam muszą znajdować się na pewno jego rodzice, za którymi bardzo podczas owych nocy tęsknił - choć przecież prawie w ogóle ich nie pamiętał. Gdy noce były letnie, a więc wyjątkowo przy tym silnie gwiaździste, gwiazdy te od długiego w nie patrzenia składały mu się po pewnym czasie mimowolnie w obraz twarzy matki, za którą Max tęsknił wyjątkowo. Nie wiedział jednak w jaki sposób tę twarz matki może tam widzieć, ponieważ nie zostało Maxowi ocalone żadne po niej zdjęcie.

 

----

 

Max był już dorosłym mężczyzną. Najszybciej jak tylko mógł, wyzwolił się z niezbyt troskliwej opieki rodziny państwa Gross i ruszył żwawo w dorosłe życie. Dokonywał istnych cudów, i krok po kroku poprawiał swój byt. Wykształcił się dzięki dzielnemu charakterowi (w nocy się uczył, dniami ciężko pracował w fabryce lub w tartaku, gdzie zresztą stracił najmniejszy palec u lewej dłoni) na kolejarza, i po kilku latach terminowania na warsztatach kolejowych awansował na kierownika składu, by później, widząc u siebie coraz większą miłość do kolei, ukończyć kursy uprawniające go do samodzielnego kierowania pociągami. Długo chodził sam po świecie – choć i tak był zadowolony ze swego losu, bo wszystko co istniało na świecie a nie było złym domem państwa Gross, wydawało mu się prawdziwym cudem (zresztą o charakterze Maxa wiele mówiło to, że iż jeszcze całe długie lata po opuszczeniu domu wysyłał państwu Gross życzliwe kartki świąteczne, a także odwiedzał ich i opiekował się nimi kiedy ci podupadli na zdrowiu, a wszystkie ich dzieci wyjechały za chlebem daleko od Ebeswald). W końcu spotkał Lisę, z którą niebawem wziął ślub. Lisa, która początkowo nie rozumiała skomplikowanego charakteru Maxa, potrzebowała dużo czasu aby w końcu obdarzyć go pełnią swej miłości. Po ślubie nie odstępowali się już jednakże na krok, a Lisa znała na pamięć rozkład tras kolejowych Maxa i kiedy ten wracał w nocy z trasy, ona i tak siedziała przy stole czekając na niego, gdzie on znajdował ją najczęściej śpiącą, z głową leżącą na otwartej książce. W ich życiu ważni byli tylko oni sami dla siebie, i nic więcej im nie było potrzebne. Lisa wiedziała jednak, że nie wszystko jest w całkowitym porządku, i wiedziała, a raczej przeczuwała, że jest coś co było poza nią, co Maxowi nie daje pełni spokoju i nigdy tego spokoju mu nie zapewni. Upewniała się w swoich przypuszczeniach wtedy, kiedy czasem budziła się w nocy i widziała swojego męża stojącego przy oknie i wpatrującego się uważnie w niebo. Wypytywała go wielokrotnie, przy różnych okazjach, na temat tego co mogłoby być powodem tych jego niepokojów, jednak on wtedy zapewniał ją że wszystko jest w najlepszym porządku. Brał przy tym jej ręce w swoje i uśmiechając się do niej, zmieniał temat na jakiś jej wyjątkowo przyjemny.

Lisa nie zdziwiła się bardzo więc, kiedy którejś nocy tuż po powrocie z trasy, Max obudził ją śpiącą jak zwykle nad książką w kuchni i drżącym głosem przyznał się do wysłania swej aplikacji do SBA. Wiedział jak bardzo źle ona to przyjmie, wiedział to bardzo dobrze, i jak tylko mógł prosił ją o wyrozumiałość dla swojej decyzji. Ona płakała, bolało ją bardzo że uprzednio nie omówił tego z nią, co miał dotąd przecież w zwyczaju, a on długo tłumaczył jej powody dla których chce tak wiele zaryzykować, i zwierzył się ze wszystkich swoich nielicznych najmniejszych tajemnic które jeszcze dotąd pozostawiał dla siebie. Ona dalej płakała słuchając tego wszystkiego, a jej łzy stopniowo schły, bo Lisa bardzo kochała Maxa, i bardzo szybko pojęła iż jeśli mu na to nie pozwoli i tak go straci.

Od tego czasu Max bywał w domu coraz rzadziej, ponieważ – podobnie jak życiowe przeszkody – składnie i sprawnie pokonywał szczeble rekrutacji do SBE. Wymagało to jego wyjazdów do Centrali SBA, gdzie z każdym kolejnym krokiem poddawano go coraz to bardziej szczegółowym badaniom, testom oraz ćwiczeniom. Kiedy wracał stamtąd zmęczony, i tak wiele czasu nie poświęcał Lisie tylko czytał przeznaczone mu w Centrali lektury, rozwiązywał coraz bardziej skomplikowane zadania matematyczne oraz wykonywał rozpisane ćwiczenia gimnastyczne. Lisa jednak we wszystkim tym gorąco mu pomagała i wspierała go. Nie usłyszał on od niej nigdy, najmniejszego nawet cienia skargi, wręcz przeciwnie, im bardziej prawdopodobny wydawał się ostateczny sukces Maxa, Lisa tym mocniej okazywała mu swoje gorące uczucie i przywiązanie. Gotowała mu wtedy na okrągło jego ulubione gołąbki, wyciągała go na długie spacery do lasu gdzie bawili się godzinami z ich psem, oraz trzymając go pod ramię słuchała jego opowieści z wyjazdów kolejowych co wyjątkowo lubiła, a on wyjątkowo lubił jej tę przyjemność sprawiać.

Pewnego dnia Max wstał niemalże jeszcze w nocy, tak jak to zwykł czynić przed wyjazdem w daleką trasę. Ona spała jeszcze wtedy najczęściej przez dobrą godzinę, jednak tej nocy, jakby coś przeczuwając obudziła się, lecz nie dała Maxowi tego w najmniejszy sposób odczuć. Kiedy poczuła jak pocałował ją w policzek na pożegnanie, drgnęła jej tylko przy tym prawa, zamknięta nadal niczym w czasie snu powieka.

 

-----

 

W centrali SBA dzień był wyjątkowo gorący i pełen napięcia. Tego dnia miała nastąpić tak oczekiwana długo chwila, czyli start pojazdu słonecznego mającego wynieść ekspedycję na orbitę słoneczną. Wszystko niby było przygotowane do ostatniego możliwego szczegółu czy detalu, jednak i tak nie pozwalało to nikomu w centrali na chociażby względny spokój. Ludzie biegali wszędzie i w różnych kierunkach coś tam jeszcze komuś przekazując, coś tam wpisując jeszcze do i tak doprecyzowanych do obłędu danych, ktoś gdzieś kogoś jeszcze wywoływał, ktoś komuś coś po raz setny przypominał. Cały ten pozorny chaos, ta gorączkowa bieganina nie była niczym dziwnym. W tak skomplikowanej sieci przyczyn i skutków jak ta, która miała oplatać mającą już za moment rozpocząć się SBE, nie można było sobie pozwolić na najmniejszą nawet fuszerkę. Wreszcie napięcie sięgnęło zenitu. Większość procedur startowych została szczęśliwie rozpoczęta i można było zaczynać. Jako pierwsze, z budynku hotelowego, miały wyruszyć samochody przewożące pięciu wybranych członków ekipy SBE i skierować się do bazy kosmodromu, z którego miało nastąpić wyniesienie pojazdu słonecznego na orbitę.

Dzień był wyjątkowo słoneczny, a nieba nie pokrywała nawet najmniejsza chmura. Z budynku hotelu wyszło w końcu pięć osób ubranych w takie same srebrzyste i lekkie kombinezony, na piersi których wyszyte było efektowne lecz oszczędne logo SBE. Każda z tych osób niosła też w ręku lekką torbę, w której znajdowały się przedmioty podstawowego użytku. Wsiedli oni do pięciu oddzielnych samochodów i cała ta kawalkada ruszyła w kierunku kosmodromu. Tam przeprowadzono ich do specjalnego pomieszczenia, gdzie w szklanych inkubatorach przygotowywano ich organizmy do słonecznej podróży, poddając je rozmaitym zabiegom. Po kilku godzinach, wreszcie ubrano ich w docelowe kombinezony i wprowadzono ich do pomieszczenia w którym oczekiwać mieli na przejście przez ostatnią w drodze do pojazdu słonecznego bramkę identyfikacyjną. Opiekun wyprawy poinformował jeszcze członków ekspedycji o możliwości wykonania teraz jeszcze jednego telefonu do bliskich. Dwie osoby zdecydowały się na to, były to jak można przypuszczać, zupełnie przypadkowo, dwie kobiety, które w czasie długiej rekrutacji wybrano do ekipy docelowej. Pozostali – w tym Max Kreutz – czekali więc cierpliwie na nie w spokojnej i nawet nieco wesołej atmosferze podniecenia wywołanej jak ma się rozumieć czekającym ich już niedługo zadaniem, żartując sobie przy tym z siebie nawzajem. Wprowadziło ich to w tak dobre samopoczucie, iż kiedy dochodzili już wszyscy do tej ostatniej bramki przed pojazdem, przy której siedział jakiś nieznany im oficer i dokonywał tam ostatniego wpisu do bazy danych ekspedycji, Max postanowił serdecznie – choć widział go pierwszy raz - się z nim pożegnać. Dziękujemy za dobrą opiekę i do zobaczenia panie oficerze – rzucił do niego wesoło. Nie wierzę w to – odpowiedział oschle oficer, nie podnosząc przy tym nawet głowy znad dokumentów. Do zobaczenia jednak – odparł wciąż wesoły Max, choć na słowa oficera na chwilę się zatrzymał, po czym wszyscy ruszyli już do włazu pojazdu. Max odwrócił się jeszcze na chwilę i pomachał serdecznie ręką, choć nie było tam już nikogo, nawet tego nie wiedzieć czemu nieprzyjemnego, oficera.

Wszyscy członkowie ekipy zasiedli w głębokich fotelach znajdujących się na skromnym i niewielkim pokładzie pojazdu, który i tak już dokładnie znali z okresu wytężonych szkoleń. Każdy z nich siedział w takim samym fotelu, na które to fotele po chwili zjechały gdzieś z góry specjalne klamry mające ich przytrzymywać w trakcie lotu w zaprogramowanej przez komputer, konkretnej i nie mogącej ulec najmniejszej nawet zmianie, pozycji. Przed nimi była tylko szara i pusta ściana, w której znajdowało się jedynie niewielkie okienko, wykonane z przeźroczystego ale matowego i bardzo grubego tworzywa. Pojazd zmienił wkrótce powoli pozycję na pionową i wówczas wszyscy członkowie ekspedycji wpatrywali się nieruchomo w ów prostokącik okna, w którym teraz widać było jedynie czysty błękit nieba. Wszyscy zamilkli ostatecznie już po przekroczeniu progu pojazdu i od dłuższego czasu panowała kompletna cisza. Zaczął wtedy narastać delikatny szum, lecz po chwili włączyły się specjalne stopery zamontowane w ich hełmach i znów słyszeli tylko ciszę. Max pomyślał przez krótką chwilę o Lisie, i właśnie wtedy poczuł nagle potworne przeciążenie które całkowicie zamknęło mu świadomość...

Ocknął się. Czuł się trochę tak, jakby bardzo długo spał w wyjątkowo niewygodnym łóżku. Nie mógł odwrócić głowy w żadną ze stron i dopiero wtedy uświadomił sobie gdzie przecież się znajduje. Na pokładzie pojazdu było teraz niemal całkowicie ciemno, nie czuł też już żadnego przeciążenia, w uszach rozbrzmiewała mu niemal idealna cisza. Okienko przed nim wypełniał rozświetlony ogniście blask, który co jakiś czas lekko przygasał by po chwili znów niemalże oślepiająco się rozbudzać. Kiedy tylko pomyślał że życzyłby sobie właśnie tego, klamry przytrzymujące go samoczynnie się odpięły i odjechały gdzieś w górę. Max wstał więc powoli z fotela, i choć lekko kręciło mu się w głowie stanął sprawnie na obu nogach przysłaniając sobie nieco oczy dłonią, chroniąc je w ten sposób przed wyjątkowo teraz mocnym blaskiem płynącym od strony okienka. Rozejrzał się chwilę po pokładzie, który w tej chwili lekko rozświetlony był intensywnym żółtym światłem. Spojrzał na resztę załogi która leżała spokojnie w swoich fotelach, i – jak Max przypuszczał – spała. Ich oblicza były niezwykle spokojne, ślizgał się po nich ów blask z okienka, a na twarzach obu kobiet z ekipy jaśniał niezwykle ujmujący delikatny uśmiech, na widok którego Max, nie mogąc się powstrzymać, sam się do siebie lekko uśmiechnął. Odwrócił się po chwili w stronę wciąż intensywnie rozświetlonego okienka, które teraz, kiedy na nie spojrzał, na moment jakby osłabło. Powoli ruszył w jego stronę, tak jakby go przyciągało ono jakąś siłą samo do siebie. Poczuł wtedy w uszach podobny szum, jak wtedy gdy startowali, lecz teraz ten szum stawał się coraz bardziej intensywny, do tego stopnia że aż sprawił mu lekki ból w skroniach. Szedł jednak cierpliwie dalej, aż w końcu doszedł do okienka. Biło z niego niewiarygodnie mocne i relaksujące w jakimś względzie ciepło, ale nie parzyło go w ogóle, nawet wtedy kiedy przysunął się do niego bardzo blisko, tak blisko że widział odbijające się w nim swoje własne niespokojne oblicze. Nie mógł się opanować i wyciągnąwszy przed siebie dłonie, położył je na ciepłej płaszczyźnie okna. Przez chwilę czuł tylko przyjemne ciepło przepływające przez jego ręce, i przeszywające całe jego ciało.

Poczuł nagle, jakby ktoś od drugiej strony okienka także tam przyłożył dłonie, i to dokładnie w tym samym miejscu w którym leżały jego. Zamknął oczy, szum w uszach stawał się coraz bardziej intensywny..

 - Mamo, czy to Ty? - zapytał bezgłośnie i usłyszał swoje własne słowa tak jakby dobiegły go zza tego, małego okienka.

 - Mamo, czy to Ty tu jesteś? - powtórzył,...

Teraz już tylko słyszał w swojej głowie jeden wielki huk, w który przemienił się ten początkowy delikatny szum. Okienko paliło go w dłonie niemalże żarem, ale nie przeszło mu nawet przez głowę aby zabrać je stamtąd. Czuł jak te ręce z drugiej strony głaszczą go delikatnie i jak coraz mocniej i mocniej do siebie przyciągają.

 

----

 

Lisa wstała z łóżka dosyć długo po tym jak Max wyszedł z domu. Nie ubierała się w dzienne ubranie, tylko przeszła leniwie i spokojnie przez wszystkie pomieszczenia, bardzo dokładnie przyglądając się wszystkim rzeczom pozostawionym przez Maxa, wyglądającym tak jakby za chwilę miał znów ich używać. Przeszła powoli przez kuchnię, przesuwając przy tym dłonią po chłodnym blacie stołu. Zaparzyła odruchowo dwie kawy i nie napiwszy się jej ani trochę, skierowała się do salonu, z którego boso i w samej koszuli wyszła na ogród. Usiadła na huśtawce ogrodowej, na tej samej na której godzinami mogli leżeć, czytać, rozmawiać lub po prostu w milczeniu kołysać się. Patrzyła teraz spokojnym wzrokiem w kierunku porwanej linii drzew nieodległego lasu, znad którego powoli, mozolnie ale nieubłaganie podnosił się czerwony okrąg słońca. Zamknęła oczy i poczuła jak pierwszy jego ciepły promień przesuwa się po jej policzku..

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości