Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
801
BLOG

Idzie rzeź przez wieś

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Rozmaitości Obserwuj notkę 0

[ W poniższej notce znajdują się treści, mogące być uznane za obsceniczne i drastyczne, o czym lojalnie informuję ]

 

 

 

W sztabie
 
   Kpt. B. siedział w niewielkiej budzie zbitej ze skonfiskowanych okolicznym chłopom desek, która to buda od kilkunastu już dni nazywana była, nieco szumnie, sztabem. B siedział na twardym taborecie, przy odwróconej na bok starej drewnianej szafie, służącej mu teraz tymczasowo jako biurko. Na owym „biurku”, leżały przed B. rozmaite dokumenty, mapy, pisma sztabowe oraz stare, niepotrzebne już rozkazy, które jeśli chcieć być zupełnie szczerym, doprowadziły ich wszystkich – czyli B. i jego oddział – w to bardzo złe położenie, w którym się aktualnie znajdowali.
   B. oparł łokcie o podłużny bok szafy, który stanowił teraz blat, i przez moment oglądał badawczo swoje dłonie. Potem położył je płasko na chłodnej powierzchni drewna i poczuł, że krótkotrwale udaje mu się nie martwić czymkolwiek. Z tego błogostanu wyrwał go dopiero, dolatujący gdzieś z oddali tępy odgłos wybuchu. Wybuch ten musiał mieć miejsce gdzieś naprawdę daleko, na tyle daleko aby z jego powodu nie zrywać się z miejsca i nie padać płasko na podłogę, ale też na tyle blisko, by nie móc już później z jego powodu powrócić do jakichkolwiek dalszych beztroskich rozmyślań. Tym bardziej, iż wybuch po chwili kilkukrotnie się powtórzył, i choć jak było wspomniane, działo się to wszystko w dużej odległości od sztabu B., to i tak B. poczuł, że klepisko które było podłogą delikatnie teraz zadrżało mu pod oficerkami. Zdawało mu się również, choć mógł się mylić, że zadrżała także łyżka tkwiąca w stojącej nieopodal menażce.
   Jest źle, lub nawet bardzo źle – pomyślał B. Czuł że cały, z takim mozołem budowany przez niego w ciągu kilku ostatnich godzin spokój ducha zapada się bezpowrotnie, powalany stopniowo dolatującymi wciąż z oddali odgłosami wybuchów. Z rumowiska które pozostało po spokoju B. wyzierało teraz jedynie coraz bardziej rosnące zdenerwowanie. Pogorszyło to zdecydowanie i tak już dość podły jego nastrój, bo wiedział doskonale B., że kiedy jest zdenerwowany to wówczas ma on skłonność do podejmowania rozmaitych nieroztropnych i częstokroć bezsensownych decyzji. A przecież teraz, jak nigdy wcześniej, powinien być opanowany i skupiony.
Wszędzie byli Sowieci. Sowiet na Sowiecie. Wydawali się oni od pewnego czasu wyglądać z każdego możliwego zakamarka, i z każdej możliwej dziury. Ostatnio jeden usiłował wyleźć nawet z otworu w drewnianym wychodku, kiedy to B tam się udał za potrzebą. Musiał on wtedy przyzywać jakiegoś szeregowca, który wnet zatłukł tego Sowieta saperką. Mogło się to zresztą B po prostu przyśnić, sam już nie był pewien czy to stało się naprawdę, bowiem od długich miesięcy nie dosypiał.
   Póki co, nie było tych Sowietów na tyle dużo żeby nie móc sobie jeszcze z nimi poradzić, natomiast wyglądało na to, że lęgną się oni nieomal jak szczury i trzeba było się poważnie liczyć z tym, iż wkrótce stać się mogą prawdziwą plagą, z którą uporać się będzie wówczas niezwykle ciężko. Tylko jak tu się przed taką plagą teraz bronić? – bezgłośnie zapytał w ciszę sztabu B. Jego odział był nieomal kompletnie rozbity, została mu ledwie garstka ludzi, których nazywanie żołnierzami przychodziło B. z coraz większym trudem. Trochę broni, jeden Jagdpanzer, jedno auto, kilka Panzerfaustów i kilkanaście saperek. To wszystko. Na domiar złego, jakby nieszczęść było mało, ciągnęło się za oddziałem B, kilku SS-manów z batalionu rozbitego przez jakiś polski leśny oddział, którzy przyłączyli się do oddziału B. ku jego własnej wyraźnej niechęci, gdyż B. wyjątkowo SS-manów nie znosił.
   To jest więc me wojsko – pomyślał B. i gładko przełknął tę gorzką acz prawdziwą myśl, niczym wystygłą i twardą kluskę z zupy mlecznej, którą w dzieciństwie karmiła go pod przymusem babcia Greta. Czas jednak nie był dobry na wspomnienia, ani tym bardziej na popadanie w niemoc. B. poczuł, iż niewątpliwie nadszedł czas działania i nie czekając na nic, od razu z impetem prasnął dłonią w bok szafy.
   Hans! – wrzasnął straszliwie B, tak mocno aż poczuł przy tym jak oczy na krótką chwilę wyskoczyły mu z oczodołów.
    Po ułamku sekundy drzwi uchyliły się i ukazała się w nich rozczochrana głowa adiutanta B, w której to głowie umieszczone były niezbyt rozumne oczy, nigdy prawie nie będące skierowanymi w kierunku rozmówcy, sprawiając tym samym, że ów adiutant robił przez to jeszcze mniej lotne wrażenie, niżby to mogło wynikać z jego oczywistego dla wszystkich nierozgarnięcia. B. odwrócił się bokiem do szafy, rozparł się wygodniej na taborecie, założył nogę na nogę, po czym wyjął papierosa z metalowej papierośnicy i jął go metodycznie uciskać, trochę tak jakby chciał z niego wymusić jakieś potrzebne mu właśnie zeznania. Całość tego zachowania miała przede wszystkim taki cel, aby okazać zarówno sobie samemu, jak i adiutantowi, jak to doskonale on, B., nad sobą panuje.
 
     Przyślij mi tu Wolfa, i to natychmiast... – wycedził B. przez zęby tak spokojnie, na ile potrafił.
    Tak jest!! – zakrzyknął Hans, patrząc oczywiście nie na B., a tym razem na stojącą nieopodal menażkę z wstawioną weń łyżką.
 
   Głowa Hansa cofnęła się, a drzwi zamknęły. Po kilku minutach rozległo się żywe, krótkie pukanie i do środka giętko wmaszerował wywoływany przez B. Wolf, jeden z owych niezbyt miłych sercu B. SS-manów. Stanął on na środku pomieszczenia, tupnął nogą, wyprężył się mocno i wyrzucił przed siebie ramię tak mocno, że aż coś głośno chrupnęło mu przy tym w barku.
   Hail Hitl...!!! - wrzasnął piskliwie Wolf, lecz nie zdołał tego powitania dokończyć, gdyż w tym samym momencie, B. sięgnął błyskawicznie za szafę i cisnął dobytym stamtąd starym oficerskim trepem prosto w kierunku Wolfa. Ten nie zdołał się ze względu na szybkość z jaką B. dokonał rzutu, a zarazem z powodu niewielkiej odległości w jakiej obaj znajdowali się od siebie, uchylić, i but z pustym odgłosem trafił Wolfa w okolice prawego ucha, aż odskoczyła mu głowa.
   – Nie chcę słyszeć więcej tego gówna z pańskich ust Wolf, zrozumiano? – B. siedział nadal odwrócony bokiem do Wolfa, i po tym celnym rzucie, jak gdyby nigdy nic, zajął się z powrotem ugniataniem papierosa. Wreszcie włożył go do ust, przypalił zapałką i przez chwilę przyglądał się uważnie jak jej płomień powoli gaśnie kiedy B. machał nią w powietrzu, zataczając przy tym ręką szerokie koła. Wolf stał nadal na baczność i rozcierał obolałe ucho.
   – Słuchajcie no, Wolf – zaczął B swą przemowę, zaciągnął się mocno i wydmuchał przed siebie imponującą chmurę dymu. – Słuchajcie no Wolf, pozwólcie że pozwolę sobie tutaj, w tym pomieszczeniu, na chwilę wobec was szczerości. Zacznę od małego wyjaśnienia czemu to, jak pewnie zauważyliście już, siedzę do was bokiem nie patrząc na was i tym samym okazuję wam nieco lekceważenia. Czy was interesuje czemu tak jest, Wolf? – zapytał B. i nadal obserwował snujący się leniwie przed nim papierosowy dym.
 
   Tak jest kapitanie, melduję iż bardzo mnie to ciekawi – zabrzmiała natychmiastowa odpowiedź.
 
  Otóż drogi Wolf. Napawacie mnie tak ogromną pogardą, której na tyle nie umiem w sobie ukryć, iż postanowiłem w ogóle na was nie patrzeć. Tak jest mi, wybaczcie otwartość, po prostu, o tyle o ile się w ogóle da w naszej sytuacji o tym mówić, wygodniej i przyjemniej. Teraz przejdę dalej. Zawołałem was tutaj w konkretnym celu, a w zasadzie w celu zadania wam konkretnego pytania. Wiem skądinąd, iż jesteście w posiadaniu bardzo dobrych miejscowych map, których – tu B pogardliwie wydmuchał kolejną chmurę dymu – te psy ze sztabu nie były nam łaskawe nawet na chwilę pokazać. Mapy te, choć są w waszym, Wolf, posiadaniu, są również bardzo w tej chwili potrzebne nam. Bo jak się chyba już zdołaliście Wolf zorientować, nasze wspólne położenie jest więcej niż marne, zauważyliście to Wolf.
 
Tak jest panie kapitanie.
 
   Dlatego jestem zmuszony przełamać mą niechęć do was, i zapytać bez ogródek. Co w świetle informacji jakie z waszych map zapewne posiadacie, należałoby teraz nam wszystkim uczynić. Owszem, możecie oczywiście nie powiedzieć mi nic godnego uwagi, zataić coś przede mną, macie do tego najsłuszniejsze i wynikające choćby z mego złego was w tej chwili traktowania, prawo. Moim kontrargumentem, którego radzę wam absolutnie nie lekceważyć, będzie stwierdzenie iż radzę wam tego nie czynić. Jeśli potraficie liczyć, a sądzę iż was tego jednak nauczono, podliczcie sobie w duchu jakie są pomiędzy nami proporcje. Otóż nas, mówię tu o moich chłopcach i mnie samym, jest dokładnie dwudziestu sześciu, a dodam iż każdy z nas posiada jeszcze przynajmniej jeden egzemplarz broni, a was Wolf, was przebrzydłych SS-mańskich świń, jest tylko czterech, a w tym tylko dwie z was mają pistolet. W świetle tych obliczeń, można domniemywać iż w przypadku waszej niechęci do współpracy i muszącym się wtedy bezwzględnie pojawić między nami, nazwijmy to konflikcie, wasza pozycja nie byłaby godna pozazdroszczenia. Biorąc to wszystko pod uwagę, te wszystkie okoliczności które wam tu przedstawiłem, ponownie zwracam się do was, choć dodam że czynię to bez najmniejszej satysfakcji, o poradę co do naszych wspólnych dalszych przedsięwzięć.
 
   Wolf milczał chwilę, i trzymał chłodną dłoń przyłożoną do coraz bardziej zaczerwienionego ucha. W tym czasie B. podniósł z blatu jakąś tekturową, szarą teczkę i rozłożył ją sobie szeroko przed oczami. Chwilę ją wertował, aż w końcu odnalazł miejsce w którym tkwił gęsto zapisany list, jaki dostał kilka dni temu, kiedy jeszcze docierała do jego oddziału jakakolwiek poczta. Omiótł wzrokiem kilka pierwszych linijek:.
 
„Mój drogi Hermann, piszę do Ciebie i chcę tym samym wyrazić ogromną mą za Tobą tęsknotę. Bawimy teraz wraz z Lizą i Ewą w Berlinie. Och, Hermann, jakże tu jest wspaniale, jak znakomicie się tu bawimy, a jak o nas tu dbają wszyscy, aż wprost nie mogę się temu wszystkiemu nadziwić. Wczoraj byłyśmy na przyjęciu u siostry Lizy, tańczyliśmy do prawie dwunastej w nocy. Nie, nie bądź zazdrosny Hermann. Owszem, tańczyłam z jednym przystojnym oficerem, chciał mi nawet wetknąć do dłoni jakiś liścik ale odmówiłam. Kocham tylko Ciebie, kocham mocno i już wprost nie mogę się doczekać kiedy zasypiesz mnie ponownie swymi gorącymi pocałunkami..”
 
   Kapitanie – odezwał się wreszcie Wolf, przerywając B. lekturę listu – pozwolę sobie zameldować, iż owszem, ma pan całkowitą rację. Jesteśmy w posiadaniu dość dobrej mapy, na którą nie tylko naniesiono wszystkie tutejsze skupiska zamieszkującej te ziemie hołoty, ale także w miarę aktualne lokacje grup partyzanckich bandytów. Jeśli zapyta mnie pan kapitanie, co należałoby w pierwszej kolejności uczynić, to zasugerowałbym abyśmy skierowali nasz oddział w stronę południowo-wschodnią...
   Wyjął tu ze sztabówki, którą miał przewieszoną przez mundur, jakąś porozrywaną i postrzępioną dość mocno mapę, podszedł powoli do biurka i po chwili rozłożył ją nie bez trudu przed B. B. zamknął dość niechętnie teczkę zawierającą list, odłożył ją troskliwie na bok, przesuwając jeszcze po niej delikatnie dłonią i nachylił się nad rozpostartą przed nim właśnie mapą. Wolf po chwili wyciągnął dłoń, i palcem przez chwilę krążył nad nią szukając właściwego punktu. Palec wreszcie tam spoczął.
   Tutaj, panie kapitanie – Wolf pukał palcem we wskazanym punkcie. – Jakieś dziesięć kilometrów stąd znajduje się mała wieś. Wg naszej wiedzy, nie dość że znajdować się tam może małe, a co za tym idzie niegroźne skupisko polskich bandytów, to z pewnością jest tam też żywność, a tej teraz nam najbardziej brakuje. Proponuję udać się tam niezwłocznie. Ryzyko jest spore, ponieważ Sowieci już tutaj gdzieś się kręcą, możemy natknąć się na ich rozpoznanie, ale chyba warto zaryzykować. Zresztą lepsze to niż siedzenie i oczekiwanie na koniec.
   B. spojrzał na paluch Wolfa, który tkwił na mapie i w myślach przeczytał nazwę wsi.

 
W lesie.

 
   Kolumna wolno jechała poprzez piaszczystą i nierówną drogę. Część z żołnierzy przysypiała, cześć tępo patrzyła się na mijaną, porośniętą rzadkim lasem bezludną okolicę. Czoło kolumny stanowił Mercedes prowadzony przez Hansa. Obok niego siedział zasępiony B, a na tylnym siedzeniu znajdował się Wolf, który po kilku kilometrach najzwyczajniej w świecie wyciągnął się tam szeroko i zdawał się drzemać. Nagle Hans zatrzymał samochód i cała ta niewielka kolumna zatrzymała się. B spojrzał na niego beznamiętnie, ale jednak pytająco.
 
  Niech pan patrzy kapitanie, Sowieci... – lękliwie wyjaśnił powód tego niespodziewanego przystanku Hans.
 
  B. wytężył wzrok. Faktycznie. Jakieś dwieście metrów przed nimi, widać było stojącą ciężarówkę z wymalowaną na masce wielką czerwoną gwiazdą, a wokół niej po obu stronach kilkunastu żołnierzy w charakterystycznych czapkach obsikiwało przydrożne drzewa. O maskę stał oparty kierowca, palił papierosa i rozglądał się po niebie, przeciągając się przy tym szeroko. Wtem spojrzał przed siebie i na chwilę zastygł. Spokojnie rzucił papierosa na ziemię i cicho gwizdnął. Głowy sikających w jednej chwili odwróciły się w kierunku kolumny stojącej niedaleko przed nimi samymi a na czele której stał czarny Mercedes z trzema niemieckimi oficerami w środku.
   Wtedy momentalnie wszyscy żołnierze z kolumny B., Wolf, jak i sam B, wyskoczyli z pojazdów i runęli płasko za znajdującym się tu szczęśliwie dla nich parowem. Wszyscy przywarli płasko do ziemi, kto tam mógł przeładował broń i przez chwilę wszyscy tak leżeli bezgłośnie, a słychać było tylko wesołe kwilenie ptaków dolatujące sponad koron drzew.
   Ej wy tam, ilu was tam jest, gadajcie! – od strony Sowietów wrzasnął ktoś kulawą niemczyzną.
    Przez chwilę wszyscy patrzyli się po sobie, by w końcu spojrzeć pytająco w stronę B. Ten poprawił czapkę i leżąc w tak niezbyt godnej pozycji, chwilę zastanawiał się co począć. Uciekać nie było sensu. Walczyć chyba również nie. Nie wiadomo ilu tam tak naprawdę tych Sowietów było. Zauważyli przecież tylko kilkunastu, a przecież mogło być to tylko czoło batalionu i tuż za nimi, wielce prawdopodobne, mogła być cała masa uzbrojonego wojska. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji wydawały się być próby negocjacji.
Tak postanowił B. i odkrzyknął gromko całą prawdę:
 
  Dokładnie trzydziestu! – rozległa się informacja, po której powtórzyło ją jeszcze leśne echo.
 
  Nie wierzymy wam jak psom! Pokażcie no łby, no szybko! – padł z oddali rozkaz.
 
  Znów wszyscy spojrzeli się na B. Ten machnął zdecydowanie dłonią do góry i wszyscy żołnierze podnieśli się ociężale po czym wychylili się ostrożnie zza parowu. Wtedy od strony Sowietów padła kąśliwa seria z automatu, godząc po głowach tych, którzy wychylili się pierwsi. Część żołnierzy padła w przestrachu z powrotem, a cześć padła nieżywa.
 
   A teraz, ilu was tam jest łajdaki!? – znów zapytano, tak samo niedobrą niemczyzną.
 
   B. potoczył wzrokiem wokół siebie.
 
   Teraz aktualnie, dokładnie dwudziestu trzech! – B. krzykiem udzielił nowych informacji.
 
   Liczymy dalej? – padła propozycja.
 
   Dobrze już dobrze, już wszystko zrozumiano! – ugodowo odparł B.
 
Znów kiwnął głowami do żołnierzy i ci poczęli odrzucać swoją broń przez parów, pokazując tym samym, iż doszło do bezwzględnej kapitulacji. Teraz padł kolejny rozkaz.
 
  Wasz kamandir! Wychyl no łeb, pokaż się nam, podnieś łapy w górę, a potem bądź łaskawy tu do nas podejść!
 
  B. głośno przełknął ślinę. Spojrzał na swoich towarzyszy, ale ci teraz unikali jego wzroku. Wobec tego wstał, wychylił się i podniósł – tak jak od niego oczekiwano – ręce w górę. Kiedy zorientował się, że nadal jest żywy, ruszył z podniesionymi rękoma przed siebie, w kierunku rosyjskiej kolumny. Poszedł tam, a tymczasem jego żołnierze leżeli wśród igliwia, wszyscy ze zdrętwiałymi rekami i sparaliżowani z niepewności. Kapitana nie było już dłuższą chwilę, nie słychać było nawet odgłosu jego kroków po ściółce. Pocieszające było tylko to, że do tej pory nie było słychać też żadnego strzału mogącego świadczyć iż właśnie pozostali bez dowódcy.
   Po kilku minutach znów dało się słyszeć żołnierzom jakieś kroki, które tym razem wyraźnie zbliżały się do nich. Znad parowu wychyliła się głowa B., który teraz spokojnym głosem powiedział:
 
  Zbierajcie się, jedziemy. Oni też szukają tej wsi.

 
 We wsi.
 
 
   Zbliżał się wieczór. Dzień powoli szarzał, i tylko to iż ogólnie pogoda była niemal bezchmurna powodowało że wszystko było jeszcze dosyć dobrze widoczne. W jednej z chałup panowała kompletna cisza. Paliła się wewnątrz tylko jedna, choć przecież i tak nie do końca jeszcze potrzebna świeca. On siedział przy stole i czytał, ona zagrzebana w pierzynę spokojnie spała. Grudecki spojrzał znad linijek tekstu, przez okno, na drogę na której nie było nikogo. Ależ tu spokój – chciał już pomyśleć, gdy zza chałupy obok dostrzegł nadjeżdżającą ciężarówkę z czerwoną gwiazdą na masce. Już chciał się zerwać z miejsca, gdy ku swemu kompletnemu zdziwieniu, stwierdził iż zaraz za nią jedzie niemiecki mercedes z jakimś oficerem w środku. Potem jeszcze dołączył niemiecki Jagdpanzer. Oszołomiony tym co zobaczył Grudecki na chwilę całkowicie zamarł. Nic z tego nie rozumiał. Potem jednak wstał, podszedł do łóżka i zaczął szarpać za ramię śpiącą tam dziewczynę. Ta jednak z trudem się budziła...
 
  Wstawaj Hanka, szybko! – wrzeszczał Grudecki – Ruscy i Niemcy tu są, wstawaj! Cholera, mówiłem żebyś wracała wczoraj do swoich. No zbieraj się do cholery, ubieraj się i do piwnicy!
 
   Hanka jednakże jakby nie do końca rozumiejąc o co się rozchodzi, ku wściekłości Grudeckiego bardzo powoli się podniosła i poprawiła niedbale opadające ramiączko halki w której spała. Ziewnęła nawet zupełnie tak, jakby Grudecki ją obudził i zaprosił na poranną kawę. On złapał jej ubranie leżące obok łóżka i wciskał je w nią, chcąc tym samym spowodować żywszą jej reakcję. Wtedy słyszał już odgłos jakiegoś silnika, który musiał pracować bardzo blisko nich, słyszał też pojedyncze nawoływania po rosyjsku i po niemiecku, gdzieś zaszczekał pies, potem drugi i trzeci. Hanka w tym czasie zdążyła jednakże założyć sweter i spódnicę, ale wciąż niezwykle potargana siedziała na brzegu łóżka i próbowała niezdarnie założyć kozaki.
   Wówczas coś mocno łupnęło w drzwi, które dosłownie niemalże wyleciały przy tym z framugi. Otworzyły się z impetem, uderzyły w stojący obok nich kredens aż spadł zeń jakiś metalowy garnek i potoczył się z głuchym jękiem. Do środka szybko wbiegło kilku rosyjskich żołnierzy, niezwykle źle wyglądających, poobwiązywanych jakimiś szmatami, brudnych i mających wściekły wyraz twarzy. Rozbiegli się momentalnie po izbie, stanęli każdy w którymś z możliwych kątów i dopiero stamtąd zaczęli obserwować kto jest w środku. Grudecki stał przy stole, a kiedy chciał ledwie drgnąć, jeden z żołnierzy podniósł automat i groźnie przeładował.
– Stój ty...! – zaszczekał żołnierz i na tą propozycję Grudecki zamarzł w bezruchu. Po chwili do środka weszło jeszcze kilku żołnierzy Wehrmachtu, jeden SS-man, a za nimi dopiero powoli wkroczył najpierw jakiś oficer rosyjski, a następnie – jeszcze bardziej majestatycznie – niemiecki.
   Hanka siedziała nadal na brzegu łóżka i patrzyła na to wszystko pustym wzrokiem. Niemiecki oficer począł spokojnie, z założonymi z tyłu rękoma spacerować po izbie i metodycznie zaglądać do wszystkich szafek i półek w kredensie. Rosyjski natomiast stanął na środku, na szeroko rozstawionych nogach i obmierzał wzrokiem to Grudeckiego, to Hankę, odwracając przy tym z ciekawością głowę to w jedną, to w druga stronę jakby oglądał mecz tenisowy. Niemiecki oficer zaprzestał przeglądania szafek, przeszedł do kuchni węglowej i bezwstydnie, w sposób nie licujący zupełnie z jego rangą, zaglądać zaczął do stojących tam garnków. Sięgnął po wiszącą na ścianie łyżkę, włożył ją do jednego z owych garnków, nabrał stamtąd nieco zupy i z ciekawością spróbował. Potem odwrócił się w stronę Hanki i wciąż trzymając łyżkę w ręku, którą nawet teraz lekko wzniósł do góry w pochwalnym geście i nie umiejąc ukryć radości oraz podziwu, stwierdził:
 
  Dobra, ogórkowa..
 
  Rosjanin podszedł blisko do Grudeckiego. Spojrzał mu w twarz niedobrym wzrokiem.
 
  Partyzant? Gdzie twoi? – zapytał tonem, jakby wcześniej sam już udzielił sobie odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie.
 
  Grudecki nic nie odpowiedział. Milczał i starał się nie patrzeć w stronę Hanki, tak jakby chciał sprawić tym samym, że ona dzięki temu nie patrzeniu rozpłynie się w powietrzu i oni jej nie zauważą. Rosjanin nie doczekawszy się odpowiedzi, znów ruszył kolistą trasą po izbie. Znów stanął na środku, w takim samym rozkroku jak poprzednio.
 
  Bierzemy wszystko co macie do jedzenia. Dziewczyna idzie z nami, a ty, partyzant, kula w łeb na miejscu – poinformował wszystkich i zamilkł, wypatrując w twarzach gospodarzy efektu podjętych przez niego decyzji.
   Żołnierze patrzyli teraz już tylko na Hankę. Wszyscy jak jeden mąż robili to w sposób niewymownie obleśny, a po chwili zaczęli się patrzeć nawzajem na siebie i charakterystycznie uśmiechać. Hanka patrzyła na to wszystko bardzo spokojnie.
 
  Gdzie będziemy jechać, tu was wszystkich ugoszczę – powiedziała nagle w kierunku żołnierzy. No, który z was tam największy ogier, chłopaki co? Może ty?
 
   Tu spojrzała na najbliżej stojącego, który miał głowę obwiązaną jakimś starym łachmanem, i który wyszczerzył się w uśmiechu ukazując swoje resztki poczerniałych zębów. Spojrzał po kolegach i na swojego dowódcę. Ten tylko uśmiechnął się i dał mu nieme błogosławieństwo. Grudecki patrzył na to oniemiały, głos zamarł mu w krtani..
 
   No dalej Saszka, nie daj się pani prosić, pokaż co Armia Czerwona potrafi – dowódca wesoło ponaglił Saszkę.
 
  Wtedy wszyscy żołnierze głośno zarechotali i poklepywali się po plecach. Oficer niemiecki, który zaczął przegląd zawartości garnków, teraz kroił sobie chleb i korzystając z okazji zamierzał chyba chwilę się postołować na miejscu. Saszka odłożył pepeszę na pobliskie krzesło, poprawił na sobie mundur jakby wybierał się na potańcówkę, obejrzał się jeszcze w stronę kolegów i powoli ruszył w stronę Hanki. Ta z powrotem wyciągnęła się na łóżku, uśmiechnęła słodko do Saszki i podciągnęła nieco przy tym spódnicę. Saszka już nie czekał. Sprawnie rozpiął sobie spodnie munduru, opuścił je do kolan i począł włazić na łóżko przygniatając tym samym Hankę tak aż ta, przygnieciona Saszką, zniknęła wśród pościeli.
   Grudecki zamknął oczy. W jego głowie nie było już żadnych myśli. Po chwili jednak rozległ się w izbie potworny i dziki wrzask. Grudecki otworzył oczy. To Saszka leżący na Hance wył potwornie i rozdzierająco. Spod niego wystawały nogi Hanki. Saszka próbował kilkukrotnie podnieść się z niej, podpierając się przy tym niezdarnie rękami, ale za każdym razem zapadał się w miękkim łóżku, wśród stert koców i poduszek i z powrotem opadał na Hankę, skowycząc przy tym tak jakby ktoś oblewał go wrzątkiem. W końcu wyprostował się, zadarł głowę wysoko tak, aż zobaczyć można było jego przekrwioną, poprzecinaną żyłami i nieludzką zarazem twarz.
 
  Żesz ty bladź, ty suko!! – zdołał tylko jeszcze wycharczeć, a z jego ust popłynęła piana.
 
   Lewa ręka Hanki objęła go za szyję i z wielkim trudem przechyliła go na bok, aż wreszcie Saszka, sam pod swoim ciężarem poleciał w dół i spadł z łoskotem na podłogę obok łóżka. Hanka leżała wciąż z rozłożonymi nogami, z podciągniętą spódnicą. Jej prawa dłoń leżała pomiędzy udami, i dłoń ta zaciskała mocno rękojeść pordzewiałego bagnetu, który teraz lekko lśnił krwiście jakby ktoś go przed chwilą wyjął z zarżniętego prosięcia.
Wszyscy spojrzeli najpierw na ten bagnet, a potem na Saszkę, który trząsł się na podłodze w potwornych torsjach i próbował sobie przytrzymać chcące mu wylecieć wnętrzności.
   Momentalnie każdy kto był w środku, chwycił za swoją broń. Było już jednak za późno. Z góry, znad powały, poczęły wylatywać potworne serie karabinowych pocisków. Pociski te pruły powałę i zasypywały wszystko co było na dole z bezlitosną wręcz konsekwencją. Kolejne porozrywane tymi pociskami ciała, tańczyły pod nimi dziko i padały pokrwawione na strzępy. Były tylko dwa miejsca które były oszczędzane przez kule. Łózko na którym leżała wciąż Hanka trzymająca bagnet, i kąt, w którym stał Grudecki. Reszta po chwili była tylko cmentarzyskiem.
   Grudecki rozejrzał się po plecach ludzi leżących wokół niego. Ktoś tam jęknął jeszcze, ale po chwili został ostatecznie uciszony z góry pojedynczą kulą. Ktoś tam jeszcze drgał. Oficer niemiecki leżał martwy z wciąż błogim spojrzeniem najedzonego człowieka, a tuż obok niego leżał pusty już garnek. W ręku wciąż ściskał pajdę chleba.
   Zapadła cisza. Grudecki spojrzał na podziurawiony sufit, z którego poprzez wyrwane przez pociski dziury, wlatywały do izby promienie gasnącego z wolna słońca. Ktoś z góry tupnął mocno butem i odłupał tym samym do środka kawał powały. Wyjrzała stamtąd jakaś głowa w kaszkiecie nonszalancko przekrzywionym w bok i zapytała:
 
   Został ktoś jeszcze? Trzeba nam schodzić?
 
   Grudecki spojrzał za okno i odpowiedział:
 
   Nie, nie trzeba odjechali...

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości