Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
769
BLOG

Urzędnik ( cz.I )

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Rozmaitości Obserwuj notkę 16

 

 Urzędnik

(rys. MarcinKK )

 

 

 

   Był to czas, kiedy byłem w posiadaniu pewnego niedużego gospodarstwa rolnego. Powiedzieć jednak na temat tego gospodarstwa, iż było ono niewielkie, nijak nie objaśni nikomu prawdziwej istoty spraw. Po prawdzie szczerej , gospodarstwo owe było nad wyraz marne. Grunt rolny niezależnie od włożonego weń nakładu pracy był niezwykle lichy, a na dodatek niezwykle niewdzięczny względem wydawanych przez siebie plonów. Nieistotne to zbyt jednak, bowiem ziemi tej miałem tak niewiele, że nawet gdy stanęło się na jej krańcu, u brzegu lasu, to można było swobodnie nadal rozglądać się przez okno po wnętrzu mojej jedynej izby w chałupie.
   Chałupa ta – podobnie jak i wspominana ziemia – była poniekąd obrazem nędzy i rozpaczy. Niby obłożona przez poprzedniego gospodarza dachówką, mogła z dalekiej odległości jeszcze sprawiać w miarę dobre wrażenie. Z bliska jednak doskonale widać było już dobrze jej prawdziwy stan. Wiecznie wymagała naprawy i bezustannej krzątaniny wokół siebie, niczym niedołężna staruszka. Ściany pozapadane, dach wklęsły do wewnątrz, a okna kostropate i nie nadające się nawet do otwarcia, gdyż grozić to mogło niechybnym zawaleniem się całości.
   Cóż jednak było mi począć. W pocie czoła dokonywałem na bieżąco najpotrzebniejszych napraw. Podpierałem cierpliwie drewnianymi stemplami ściany, naprawiałem spróchniałe krokwie, łatałem miejsca po zawalonych do środka dachówkach, czy też podbijałem belkami z ociosanych pni drzew więźbę dachu, zmęczoną i skrzypiącą przy byle wietrze niczym zamykające się nade mną wieko trumny.
   Czyniłem to wszystko w czasie nielicznych przerw, kiedy nie musiałem być w polu – najczęściej podczas pogodnych i szczęśliwie księżycowych nocy. Wstawałem równo z pierwszym przełamaniem nocy w świt, myłem się w starej metalowej balii, zakładałem na głowę czapkę, by po chwili pracować już w oborze i oporządzać moje nieliczne, wychudzone bydło, parę świń i kilkanaście kur. Po tym jak się z tym uporałem, wypijałem na śniadanie garniec udojonego świeżo mleka i szedłem w pole. Tam pracowałem dotąd aż ciemność nie pozwalała mi już dostrzec moich własnych, spracowanych rąk.
   Och, nie. Nie narzekałem w ogóle na swoje powinności i na ogólną mą sytuację. Nie skarżyłem się także w ogóle na moją samotność, którą obarczała mnie ta gospodarka – by dojść do najbliższego sąsiedniego domostwa iść należało cały dzień, co tym samym skazywało taką wyprawę, oprócz nagłych wypadków, które zresztą szczęśliwie mnie omijały, na całkowitą i niepotrzebną stratę czasu.
   Zadowalałem się tym, iż moja gospodarka pozwala mi raz w tygodniu zjeść mięso i nie cierpieć zanadto głodu. Na dodatek życzyłem sobie tylko niczego innego, jak tylko świętego spokoju. Dziękowałem Bogu za to, iż nikt nie wchodzi mi w drogę, nawet mając z pozoru dobre zamiary, a tym samym nie niszczył mojego z trudem wypracowanego spokoju duszy. Czasami przejeżdżał ktoś obok mojej chałupy – furą albo motocyklem. Chowałem się wtedy szybko w krzaki, o ile byłem w obejściu, bądź częstokroć zamykałem się w izbie i skulony pod stołem oczekiwałem na to aż ludzie ci – najwidoczniej spragnieni mojego towarzystwa – odchodzili z niczym. Wyjątkowo cieszyła mnie sytuacja gdzie nikt nie obarczał mnie wraz ze swoją życzliwością, całym majdanem własnych, nie ciekawiących mnie w ogóle spraw. Kiedy tylko kogoś - rzadko bo rzadko – wpuszczałem do chałupy, to potem albo nie mogłem odnaleźć jakiegoś narzędzia, albo co gorsza, musiałem stać się czyimś powiernikiem. Chciałem aby dano mi święty spokój i chciałem jedynie troszczyć się już tylko o swoją gospodarkę.
   Tak, owszem, bywały chwile ciężkiego znużenia. Najczęściej kiedy po raz kolejny mój lemiesz łamał się na ukrytej w marnych piachach ziemi skale, zdychało mi któreś ze zwierząt, bądź nawiedzała mnie, często zdarzająca się na tych terenach powódź, niszcząc mi większość moich i tak żałosnych plonów. Częstokroć padałem wtedy tak jak stałem, nierzadko z cepem bądź z widłami w dłoniach, tam gdzie aktualnie stałem i leżałem tak pogrążony w rozpaczy, dotąd aż chłód nocy nie zganiał mnie na powrót do chałupy.
   Potem poczucie bezsilności łamało mi kości i kręgosłup, powalając mnie na kilka dni do łózka, gdzie leżałem bez czucia wpatrując się tępo w powałę. Czasem tylko wypełzałem na czworaka, by nazbierać sobie chociażby kwaśnych jabłek, którymi potem w okresach owych słabości się żywiłem. Moje bydło zawodziło wtedy z obory – nie ze współczucia dla mnie przecież, a z najzwyklejszego głodu, pozostawione wówczas przeze mnie na pastwę losu. Najmądrzejsze z moich zwierząt, czyli świnie, szybko nauczyły się w miarę bezboleśnie przechodzić razem ze mną przez te siłą rzeczy wspólne chwile kryzysu. Wyłaziły z obory, przychodziły zabłocone do mojej izby, i tam wynajdowały sobie pożywienie. Kiedy chałupa była już ogołocona ze wszystkiego nadającego się do spożycia, leżąc wciąż w łóżku, rzucałem im celnymi parabolami jabłka, które świnie z czasem nauczyły się sprawnie i z pewną nawet gracją łapać wprost w pyski – co sprawiało nam zresztą wspólną niemałą radość.
   Stan ten jednak nigdy nie trwał zbyt długo. W końcu przełamywałem bóle, wstawałem, zakładałem czapkę i wracałem do pracy jak gdyby nic się nie działo.
   Najgorsze czasy i tak przychodziły do mnie wraz z zimą, kiedy to zamarzało wszystko co znajdowało się wokół mnie, aż po daleki horyzont. Już wraz z początkiem listopada, tężały pierwsze mrozy, zamieniając całą moją egzystencję w lodowy blok. Pierwsze kilka zim, udało mi się jako tako przetrwać w chałupie.
   Zamykałem się w niej, zapychając słomą wszelkie możliwe szczeliny, uprzednio wyprowadzając bydło do jednego z moich mrukliwych i odległych sąsiadów, który godził się je przechować w swojej wielkiej oborze. Szczęśliwie życzył sobie za tą przysługę jedynie pieniędzy i nie żądał za to rzeczy niemożliwych, czyli np. mojej sympatii. Przepalałem co jakiś czas w starej kozie, na tyle często, na ile pozwalały mi zapasy zgromadzonych wcześniej szczap i innego drewna, które u progu zimy, skrzętnie gromadzone, zajmowało już więcej niż połowę mojej izby. Większość czasu spędzałem przywalony krowimi skórami, pod którymi miałem ukryte zapasy suchego chleba. Wodę zdobywałem w ten sposób, iż na krótką chwilę wychodziłem okutany w skóry na zewnątrz, by po chwili powrócić przemarznięty na kość, ze zwałą śniegu w wiadrze. Przegotowywałem ten śnieg nad kozą, gdyż picie surowej wody mogło spowodować moją pewną zgubę.
   Leżałem więc dnie i noce wśród krowich skór, obserwując jak moje okno powoli zasklepia się lodem i nawiewanymi wciąż nowymi warstwami śniegu, tym samym zamykając coraz bardziej promieniom słońca drogę do mojej izby. Wkrótce stawało się całkowicie ciemno, a kwestia tego czy aktualnie jest noc lub dzień, przestawała mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.
   Okres nocy odczuwałem i tak mimo ciemności. Zakopywałem się w ich czasie głęboko w pryzmę skór, nie tylko ze względu na pojawiający się coraz większy chłód, ale bardziej po to aby nie słyszeć odgłosów jakie wydawała moja chałupina, kiedy poczynały szaleć gwałtowne śnieżne zawieje. Koza ostatecznie się dopalała, zapadała ciemność całkowita i kiedy słyszałem pierwsze jęki krokwi i ścian, uginających się pod uderzeniami wichury tłukącej w chałupę falami śniegu, czym prędzej nurkowałem jak najgłębiej w zwałowisko skór i tam gryząc suchary, oczekiwałem odrętwiały na mój wydający się w tej sytuacji bezwzględnie pewny koniec.
   Nadzieja powracała dopiero, gdy dawały się wreszcie słyszeć, dobiegające z oddali, z pobliskiej szerokiej i rwącej latem rzeki, potężne wystrzały kruszejącej na tejże rzece kry. Wtedy to wpadałem w ekstazę, wygrzebywałem się z barłogu na powierzchnię niczym kret z kopca i urządzałem sobie z radości istną saunę, dopalając w kozie, w bezmyślnym amoku, resztę zapasowych drew. Tańczyłem potem, zgrzany i świecący od potu wywołanego spiekotą, na środku izby, odziany jedynie w skromną koszulinę. Kiedy wraz z wypaleniem się kozy powracała mi świadomość sytuacji w jakiej się znajduję, powracał także ze zdwojoną niemal mocą chłód do mej izby i mego serca. Wracałem w te pędy pod skóry i drżąc z zimna pod nimi niczym targany torsjami pijak, czekałem na pierwsze oznaki wiosny.
   W końcu stawało się to. Któregoś dnia, opadała w jednym miejscu okna drobna płachta śniegu, wpuszczając tym samym do izby plamę, dawno nie widzianego światła dziennego, którą witałem niczym najwspanialszego i umiłowanego gościa. Moje całe, przeleżane w skórzanym barłogu dni, umilały wtedy grające mi w uszach niczym muzyka, odgłosy pierwszych topiących się kropel uderzających o zmrożony jeszcze na lód parapet. Następnie nadchodził dzień w którym wczesnowiosenne już słońce, przepalało się szczęśliwie przez zmrożone szyby okna i wpadało z całym impetem jako wiązka promieni do mej izby. Wyciągałem wówczas spod skór dłoń, naprowadzałem ją na ów promień i radowałem się czując jak delikatnie nagrzewa mi się jej skóra. Łzy radości leciały mi wtedy, niczym z dziecięcej twarzy.
   Potem coraz śmielej wyglądałem przez okno wyczekując przedwiośnia, aż w końcu rozwierałem szeroko i nie bez wysiłku drzwi, którym opierały się mocno, leżące wciąż wokół chałupy śnieżne zaspy. Obchodziłem potem całą, posesję okutany skórami, przypominając ogromnego żuka i bolejąc nad zniszczeniami, wyrządzonymi mojej gospodarce przez srogą i długą zimę.
 
***
 
   Nie było to jednak najgorsze z tego, co mnie spotkało podczas mojego gospodarowania na owych ziemiach. Kiedy już wychodziłem na prostą drogę, uporządkowałem moją posesję po zimowych wyniszczeniach, i mogłem w spokoju wychodzić na niewierną glebę, aby tam cierpliwie szukać płodów, zrozumiałem wówczas, że nie jestem jedynym gospodarzem na mych terenach.
   Którejś ze spokojnych ale pracowitych też nocy, wróciłem z pola ledwo powłócząc nogami. Nie miałem nawet siły odrzucić z rąk wideł, które wniosłem do izby, po czym zwaliłem się ciężko na łózko wraz z owymi widłami przy sobie, natychmiast zapadając w ciężki i głęboki sen. Coś jednak za niedługi czas mnie przebudziło. Spod otwartej powieki obserwowałem ciemność mojej izby, dosłuchując się dolatującego do mnie gdzieś z tej czarnej głębi, dziwacznego ni to chrobotu, ni to stukotu. W pierwszej chwili, w malignie, pomyślałem iż to moja chałupa pragnie rozmowy ze mną. Nie chodziło o to jednak.
   Dokładnie na środku izby, tam gdzie na podłodze światło księżyca rozpostarło blady kwadrat, jedna z desek unosiła się raz za razem, jakby uderzana czymś od spodu. Strudzony, będąc jeszcze trochę w śnie, przyglądałem się z dziwnym spokojem temu zaskakującemu przecież wydarzeniu. Deska podskakiwała coraz żywiej, aż w końcu wypadła ze swojego miejsca. Ze szczeliny spomiędzy desek, wychynęła obrzydliwa mała szczurza główka, której rozświetlone księżycem oczka biegały opętańczo wokół swych osi. Zwierzę to, z trudem wycisnęło się z tej zbyt wąskiej dla siebie dziury i po chwili znajdowało się już w środku mojej chałupy.
Stworzenie to, było tak paskudne i pokraczne, iż dopiero wtedy nie na żarty się przeraziłem. Usiadło na tylnych łapach, przednie wysuwając lekko do przodu, opierając je na opasłym brzuchu. Świeciło się całe od wilgoci, jakby przed chwilą wylazło wprost z rury kanalizacyjnej. W końcu spojrzało na mnie, a wtedy instynktownie zamknąłem moje otwarte dotąd oko.
   Wtedy, ruszyło to coś w moim kierunku. Słyszałem głuchy grzechot drapiących pazurami po deskach łap, który to grzechot zbliżał się do mnie i zbliżał nieubłaganie. Szczur ten, pomimo swego przerażającego wizerunku, nie mógł w istocie mi wyrządzić żadnej wymiernej krzywdy. Jednak myśl, iż zbliża się do mnie, oraz iż był to jednak w końcu najprawdziwszy napastnik nachodzący moje domostwo, nieubłaganie sprawiła że zacisnąłem mocniej dłoń na trzonie wideł, które nadal szczęśliwie miałem przy sobie. Kiedy poczułem w pobliżu wilgotny smród mokrej sierści, błyskawicznie podniosłem jedną ręką widły i z zamkniętymi wciąż oczami, ugodziłem w miejsce – gdzie jak się spodziewałem – musiało to okropieństwo wtedy być.
 
 
 
   Nie myliłem się. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem jak to szczurzysko, dobite widłami do podłogi, ruszało jeszcze przez moment łapami, by po chwili przestać się miotać zupełnie, a jego oczy wnet zaszły mgłą. Wtedy zerwałem się z wrzaskiem, wyrwałem widły wraz z trupem, po czym wybiegłem po nocy daleko w pole, gdzie ryłem niemal do świtu głęboki dół, by tam zasypać bestię. Wróciłem nieprzytomny i znów zasnąłem szybko.
 
***
 
   Rano, kiedy oporządzałem bydło, i wstały już pierwsze promienie słońca, zajrzałem pod deskę, którą wybił mój nocny nieproszony gość. Wtedy to, moje zgrzane od pracy czoło zrosił zimny pot. Pod deską tą, znalazłem tunel wyryty w ziemi pod moją chałupą, opadający pionowo w głąb. Poświęciłem pół następnego dnia na zasypanie tego tunelu ziemią, przynoszoną z pola. Sprawę tym samym uznałem za skończoną. Myliłem się jednak.
 
 
 
    Wkrótce okazało się, że podobnych tuneli, jest pod moim domem więcej – a z czasem ich jeszcze przybywa. Kiedy wracałem z pola po pracy, odkrywałem kolejne naruszone miejsca w podłodze. Co gorsza, zacząłem też zauważać, iż wyłażące z nich szczurze potwory coraz pewniej zaczynały się czuć się w moim przybytku, zwłaszcza podczas mojej nieobecności. Znajdowałem leżące na podłodze i ponadgryzane szczurzymi zębami produkty, którymi się żywiłem, a podłogę mojej izby znaczyły małe, pazurzaste ślady, odbite np. w soli, w którą musiało któreś z bydlaków nieopatrznie wleźć i pokazując mi tym samym niezbicie ścieżki, którymi krążyło po moim domu. W oborze gdzie trzymałem zapasy, z poprzegryzanych worków sypało się proso, którego i tak było coraz mniej, bowiem kreatury te wykazywały się wyjątkową żarłocznością.
   Nie wiedziałem co robić. Myślałem aby zdobyć jakąś truciznę – tu jednak na przeszkodzie stawał fakt, iż musiałoby się to łączyć z daleką wyprawą do odległego miasta, na co w ogóle nie wykazywałem chęci. Zasypywałem więc ze znojem kolejne, wciąż i wciąż powstające tunele, ale nie starczało mi już wkrótce na to sił, bo i tak na miejsce jednego zasypanego z trudem, pojawiały się niebawem trzy całkowicie nowe. Po czasie jakimś, nie miałem już i na to zupełnie energii. Wychodziłem jak zwykle o świcie w pole, ale nie posiadając mocy do pracy, wykończony walką z tunelami, kładłem się tam gdzieś na ziemi i spałem do wieczora. Gospodarkę zapuściłem przez to tak mocno, iż wkrótce ja sam zaprzestałem prawie jedzenia, a to co wyprodukowałem i tak oddawać musiałem szczurom.
   Bydlęta te poczuły się tak pewnie, iż w ogóle zaprzestały chowania się przede mną. Kiedy wracałem, nie uciekały już na mój widok, a ja nie miałem żadnej woli – ni też sił, by z nimi się mocować. Mało tego. Później już, oswojone z moją obecnością, kiedy mnie widziały, stawały tylko na tylnych łapach i surowymi małymi oczkami, wręcz domagały się pożywienia.
 
 
   Zniewolony ową sytuacją byłem do tego stopnia, że mimo iż nie miałem siły pracować jak dawniej, chodziłem daleko po sąsiednich wsiach i tam zatrudniałem się do prostych prac, by dostać za to choćby garniec prosa dla moich oprawców. Jak się okazało, pracowałem już w końcu i utrzymywałem moją gospodarkę, niemal w całości dla nich.
   Najobrzydliwsze w tym wszystkim było to, że stało się tak, iż z biegiem czasu zdawało mi się widzieć w nich, coraz więcej wytwarzających się cech ludzkich. Rosły w oczach, niektóre biegały po mojej chałupie w spodniach, a kiedyś, jeden z nich przebiegł obok mnie mając na nosie najprawdziwsze okulary. Zajęły moje łóżko, więc spałem odtąd na podłodze. Wracając późno z roli, wchodziłem cicho, by nie zbudzić ich śpiących po całodziennym obżarstwie, leżących gdzie popadnie, z wypiętymi do góry brzuchami i chrapiących ponurym marszem. Odstawiałem gdzieś garniec z prosem, przysiadywałem gdzieś w wolnym kącie i dosypiałem tak do świtu.
   Któregoś wieczoru, gdy jak zwykle powracałem strudzony z pola, napotkałem zamknięte na głucho drzwi do mojej – jak się dotąd zdawało – chałupy. Zrozpaczony okrążyłem ją i zajrzałem w okno. W środku dostrzegłem zapaloną, stojącą na mym stole lampę naftową i siedzącego przy nim wielkiego włochatego, brodatego szczura, czytającego z uwagą jakieś akta. Inny, ubrany w strój lokaja, doniósł mu miskę z ziarnem, skłonił się lekko i przyjął od pryncypała jakieś instrukcje.
Pobiegłem szybko ku drzwiom, zdecydowany na wszystko. Załomotałem w nie co sił. Otworzyć natychmiast! – wrzeszczałem głośno, aż echo niosło w pola. Po jakiejś dobrej minucie tej kanonady, w końcu szczęknęły skoble, i drzwi się otwarły na szerokość dużej pięści. Ze szczeliny powstałej w ten sposób, wychynęła parszywa szczurza mordka. Z zewnątrz dosłyszałem odgłos wypisywania na maszynie, stukot stempli oraz gwar rozmów.
 
Czego? – spytał nieuprzejmie szczur.
 
Chcę wejść do domu – wrzasnąłem gromko, czując, iż tracę nad sobą resztkę opanowania, co tym samym skazywało mnie na niższą wobec kreatury pozycję.

Przyjdzie rano – mruknęła nakazująco i nieuprzejmie szczurza morda. – Urzędujemy od godziny dziewiątej trzydzieści.

   Opadłem na kolana, wsparłem się dłońmi o zamykające się właśnie drzwi, i jeszcze raz błagalnie chciałem uprosić o wpuszczenie mnie. To jednak nie nastąpiło, gdyż drzwi te ostatecznie domknęły się, a skobel znów wskoczył na swoje miejsce. Kiedy już prawie całkiem były domknięte, szczur dodał z wyraźną satysfakcją, płynącą jak należy sądzić, z jego aktualnej wysokiej względem mnie rangi.
wypisywania na maszynie, stukot stempli oraz gwar rozmów.
 
I niech nie zapomni wszystkich potrzebnych dla sprawy dokumentacji...
 
   Opadłem na ziemię...
 
***
 
   Od tej więc pory, nie mogłem już mieszkać w mojej chałupie. Nie wiedziałem o jakiej dokumentacji wspominał szczur, który tak obcesowo mnie potraktował przy drzwiach, i uznałem że następuje ze mną teraz coś czego nie rozumiem, a i czego pewnie – było to dla mnie już wtedy jasne – nie dane mi będzie nigdy w pełni zrozumieć.
   Przeniosłem się więc do obory, gdzie szczęśliwie póki co, jeszcze mnie wpuszczano. Znalazłem tam zresztą całkiem życzliwe towarzystwo mych świń, które nie dość że milczały, to niczego na dodatek się ode mnie nie domagały, co w zaistniałych okolicznościach stanowiło dla mnie – zrozumiały choćby ze względu na moją sytuację – komfort. Traktowałem wówczas taki brak oczekiwań wobec mnie, jako wartość najwyższą.
   Nie zwalniało mnie to wszystko oczywiście, od ciągłej pracy na rzecz nowych gospodarzy mej gospodarki. Wszystko odbywało się jak dawniej, tyle że nie wychodziłem o świcie do pracy z mej chałupy, a przystępowałem do swych obowiązków wprost z obory. Uznałem to zresztą po pewnym czasie, za sympatyczną w gruncie rzeczy dogodność. Oszczędzałem sobie dzięki temu wiele czasu, bo niemalże tuż po przebudzeniu, mogłem od razu zająć się oporządzaniem bydła. Potem, jak zawsze, zakładałem mą czapkę, po czym albo ruszałem w pole, albo wędrowałem daleko po horyzont, aby zatrudnić się do prac dorywczych.
Nie, nie mogłem się opuszczać, ani też traktować mych powinności po macoszemu. Gdy tylko donosiłem do obory zbyt mało (wedle gospodarzy mojej posesji) dóbr, natychmiast pojawiali się pomniejsi umyślni z mej dawnej chałupy i grozili mi wzniesionym pazurem lub też zmarszczoną szczurzą brwią. Wyjmowali zza swych pazuch rozmaite kwity, wypisy z akt oraz polakowane koperty, machali mi nimi przed oczami i mówili: „nie dość że w waszej sprawie idziemy wam na rękę, tak nam się odpłacacie. Nie chcecie abyśmy użyli przeciw wam całej mocy naszego urzędu!”.
   Wtedy to, po tych groźbach, pracowałem jeszcze usilniej. Tak, wiem. Wiem co teraz można myśleć na temat mojego ówczesnego postępowania. Dlaczego wtedy nie rzuciłem wszystkiego precz, i nie odszedłem stamtąd, bądź nie poszedłem do miasta po truciznę, która z pewnością wyzwoliłaby mnie z tego niewolnictwa, na które tak łatwo przystałem? Nie wiem – odpowiadam najzupełniej szczerze. Choć to nie będzie cała prawda..
Gdzieś bowiem w głębi duszy, wciąż uważałem tę gospodarkę, którą na pewien czas przecież wyjęto mi z rąk, za swoją własną. Kiedy pracowałem nawet jako najemny do późnej nocy, by móc jakoś zaspokoić żarłoczność moich nadzorców, nie zwątpiłem ani przez chwilę w to, iż gospodarka ta, kiedyś do mnie wróci. Ba, wierzyłem w to bardzo mocno. Wiedziałem że nie mogę sobie pozwolić na upadek gospodarki. Upadek ten uderzył by wtedy nie tylko w moich oprawców, ale po wielokroć bardziej we mnie samego, czyli w tego, który tą gospodarkę stworzył i przez tak długi czas utrzymywał na swoich barkach.
   Tymczasem jednak – było jak było. Ogólnie, znosiłem to wszystko dobrze. Czasem tylko w nocy napadał mnie okrutny żal. Siadał mi – najczęściej tuż przed świtem – okrakiem na piersi, zaciskał mi ręce na twarzy i wciskał mi głowę w siano, na którym spałem. Nie mogłem wtedy nic zrobić, ponieważ żal ten ważył tak dużo, iż można było mieć wrażenie, że posadzono na mnie furę załadowaną worami z mąką. Nie widziałem go w ciemności obory, mogłem jedynie dostrzec jego cień wiszący nade mną i mający na głowie chwacko przekrzywiony melonik. Siedział tak na mnie jakiś czas, nic przy tym nie mówiąc, wciskając mi jedynie coraz mocniej twarz w podłogę.
   Kiedy w szczeliny obory wpadały pierwsze promienie słońca, kończyła się tym samym moc siedzącego na mnie żalu. Czułem jak robi się coraz lżejszy i słabszy, wręcz wiotczał mi w dłoniach gdy chcąc go z siebie zrzucić chwytałem go za ramiona. W końcu zrzucałem go z siebie z łatwością, a on padał na podłogę i domagał się łaski, niczym przyłapany na kłamstewku sztubak. Wtedy, któraś z moich świń wyciągała go za nogawkę z obory i nakazywała mu więcej tu nie wracać.
 
***
 
   Pewnego dnia, gdy powróciłem z prac, spotkała mnie ostateczność. Także i oborę zamknięto przede mną ze szczętem. Jej drzwi i brama, zostały opieczętowane ołowianymi klamrami, na których – jak się przyjrzałem bliżej – wybito jakieś godło, przedstawiające starego szczura w koronie i owiniętego w puchaty szal. Obszedłem oborę wokół, cztery co najmniej razy, by przemyśleć tę niemiłą okoliczność której się jednak nie spodziewałem. Wtedy też jeszcze spostrzegłem, że na jej południowej ścianie, wybito mały otwór znajdujący się tuż przy samej ziemi. Otwór był bardzo mały, taki akurat pewnie, aby zmieścił się tam jakiś pomniejszy stwór urzędujący aktualnie w chałupie. Otwór taki, pozwalał mu w ten sposób łatwo dostać się do obory – mnie samemu nie pozwalał na nic.
Najdziwniejsze było to, iż w ogóle się na to nie zdenerwowałem. Po pewnym czasie, przyjąłem to zdarzenie jako coś, co niechybnie musiało w końcu nadejść; nawet w pewnym stopniu potraktowałem to ze zrozumieniem i ulgą, gdyż ostatecznie wyjaśniało mi moją realną sytuację.
   Odszedłem więc stamtąd. Przeszedłem obok mojej byłej chałupy, która teraz, wydawała mi się ogromna, wielka, hen aż po sine chmury. Wyglądała niczym zamczysko, pałac wyrastający spośród górskich i niedostępnych szczytów. Okno żarzyło się naftowym światłem, na tle którego widać było przesuwające się wewnątrz ruchliwie szczurze i potężne postacie, pracowicie uwijające się w swym urzędniczym mozole. Gdy mijałem drzwi wejściowe, chciałem najpierw uderzyć w nie, aby chociaż zawiadomić owych Urzędników o tym, iż wciąż kręcę się gdzieś tam w ich pobliżu.
   Zarzuciłem ten pomysł i tylko pogroziłem im pięścią w niemym geście, którego to zresztą gestu sam się po chwili przestraszyłem.
   Stanąłem tuż pod płotem, z początkowym zamiarem oddania tam ducha, ostatecznie – raz na zawsze. Jednak po chwili poczułem nadejście jakiejś wewnętrznej siły, potężnej i nie pozwalającej mi na zaprzestanie moich wysiłków. Siła ta, działała na mnie o tyle niezwykle, iż zaczęło mi się wydawać, że zamiast rosnąć – jak raczej powinno być w takim euforycznym stanie – maleję. Nie wiem czy malałem w istocie, tak mogło mi się przecież, tylko ze względu na rosnące wzburzenie, zdawać.
   Kiedy jednak już poczułem się tak mały jak tylko mogę być, nie zastanawiając się długo, zacząłem ryć rękoma w ziemi. Kłęby piachu wylatywały wokół mnie i układały się w najbliższej mej okolicy w małe hałdki. Pracowałem tak usilnie, iż wkrótce widać było znad ziemi tylko moją głowę, a wkrótce i ona zniknęła w świeżo powstającym dole. Sam byłem oniemiały jak jestem dobry w tej robocie. Kiedy zapadał zmrok, ja byłem już dobre sto metrów pod ziemią, i przesuwałem się w dół wspaniale uformowanym tunelem. Nie zastanawiałem się wtedy nawet dokąd tak ryję i po co. Czułem jedynie taką wewnętrzną potrzebę i dawałem jej się bez reszty ponieść.
   Kopałem tak, sam nie wiem jak długo. Mijały kolejne dni, a ja wciąż wgryzałem się w coraz bardziej twardą ziemię, czasami natykając się na osadzoną w niej skałę bądź duży kamień. Omijałem wtedy tę przeciwność i kierowałem mój tunel w inną niż dotychczas stronę. Czasami tylko robiłem sobie odpoczynek, wykopywałem sobie nieco większą jamkę i układałem się w niej do snu, jednak i tak wciąż czuwając i nasłuchując, czy aby tunel nad którym aktualnie pracowałem nie ulega zawaleniu.
   Nie pamiętam już, wybaczcie, ile czasu spędziłem na tej robocie. Może był to rok, może pięć? Któż to może wiedzieć – ja sam przecież nie dbałem o to, a co zrozumiałe nie było tam nikogo kto mógłby mi o upływającym czasie opowiadać. Polubiłem z całą pewnością moją nową pracę. Czerpałem niesamowitą przyjemność z faktu, że mogę ciężko pracować jak dawniej, a jednocześnie całe koszta tego trudu ponoszę tylko ja sam. Ja sam, nikt inny, mogłem znów też korzystać z efektów mojej pracy – po okresie długiej, niewolniczej pracy dla szczurów, było to dla mnie niemal jak zbawienie. Z czasem nauczyłem się ryć tunele z taką wprawą, i z taką można by rzec mistrzowską precyzją, że rozpierała mnie nieraz, tam pod ziemią, najprawdziwsza duma. Moje tunele były równiutkie, miały stałą średnicę i częstokroć układały się we wzajemną strukturę nitek, rozwidleń i skrzyżowań, która mogłaby przyprawić o ból głowy niejednego dyplomowanego inżyniera. Z zachwytu oczywiście.
   Razu pewnego, gdym przekopywał się w ziemi jak co dzień, mój nowy tunel ze względu na napotkaną w trakcie prac ogromną skałę, musiał skierować się nieco ku górze. Rycie pod górę sprawiało mi największą trudność, co zarazem traktowałem jako wyjątkowe wyzwanie. Przebijałem się dzielnie do góry, nie dbając wcale o zmęczenie.
   W końcu jednak, nagle, moje palce – szczerniałe i zeschłe od ciągłego grzebania w ziemi – zadrapały o coś dziwnego. Chciałem podkopać się nieco wyżej, aby sprawdzić na co natrafiłem, wtedy jednak łupnąłem głową w coś, co ani chybi musiało być drewnianą deską. Zmieniłbym, jak zawsze w takich wypadkach kierunek mojej pracy, gdyby nie fakt, iż deska w która uderzyłem wyskoczyła ze swojego miejsca odsłaniając mi wąską szczelinę z której dolatywało bardzo blade światło. Lecz i tak, pomimo słabości tego światła, zdołało ono oślepić nieco moje, przywykłe do ciemności, oczy.
   Długo się nie zastanawiając, wcisnąłem się w tą szczelinę, a raczej lepiej będzie stwierdzić, iż próbowałem się tam wcisnąć. Bowiem kiedy podjąłem ten wysiłek, poczułem, że znów zaczynam – o zgrozo – rosnąć w oczach. Kiedy byłem już w połowie szczeliny, byłem już swojej dawnej wielkości, tak więc kiedy wyciągnąłem nogi, zrujnowałem jeszcze kilka desek znajdujących się najbliżej mnie.
 
   Rozcierałem oczy przez chwilę, bo moje zapuchnięte od mroku powieki, nie pozwalały mi wiele dojrzeć, a tym samym dowiedzieć się gdzie konkretnie się wcisnąłem. Kiedy w końcu oczy moje odzyskały jako taką sprawność, o mało nie upadłem z wrażenia.
Znalazłem się – nikt mi z pewnością nie uwierzy – w mojej dawnej chałupie. Klepnąłem się raz w udo, a raz wymierzyłem sobie siarczysty policzek, bo nie wydało mi się to realne. Jednak wszystko to było prawdą. Moje okno, moje łóżko, mój stół, a nawet moje widły leżące w kącie – wszystko to rozpoznałem bez trudu. Tym co mnie najbardziej zadziwiło, to poczucie iż jestem tam całkowicie sam. Gdzie moi dawni panowie, którzy sprawili żem musiał stamtąd odejść niczym zbity pies? Począłem chodzić po chałupie i rozglądać się za śladami szczurzej bytności. Znalazłem moją starą lampę naftową, zapaliłem ją i trzymając ją przed sobą krążyłem po izbie.
   Wtem ich dostrzegłem. Pierwszego znalazłem tuż przy pustym worze po prosie. Leżał, na wpół w nim schowany – w środku nie było ani ziarna, a on wychudzony tak, iż po oczach biły jego wystające szczurze żeberka, umarł, najprawdopodobniej wycieńczony głodem, z wyłupionymi, wyschniętymi już do cna, oczkami. Potem znajdowałem następnych. Leżeli wszyscy martwi, wszyscy wychudzeni przeraźliwie i wpatrzeni martwymi oczami gdzieś w pustkę. Jeden się zadusił, najprawdopodobniej, próbując wetknąć łebek do słoja, w którym na dnie leżały jakieś resztki kaszy. Kilku leżało pod stołem – ci byli skrzyżowani ze sobą uściskiem pazurów, jakby śmierć zastała ich w obliczu walki jaką, jak się wydaje, toczyli. Obok leżał kawałek zeschniętej skórki od chleba.
   Na samym stole, leżał ten, którego widziałem kiedyś, gdy siedział przy nim i Urzędował. Teraz leżał martwy, skurczony do normalnych, właściwych sobie rozmiarów, a w plecy wbite miał pióro ze stalówką. Najpewniej i jemu towarzysze nie pozwolili wywyższać się w obliczu głodu.
Głodu, który jak wszystko wskazywało, nastąpić musiał wraz z moim ostatecznym wypędzeniem. Nie było już wtedy tego, który brał wszystkie powinności na swój kark i zapewniał swoim znojem wszelakie dobra – nie było mnie. Sami nie umieli niczego, poza ryciem w ziemi i pasożytniczym Urzędowaniem na podbitych przez siebie terenach. W oborze także wszystko co nadawało się do życia, zostało wyrwane z korzeniami, i także tam znajdowałem masę szczurzych trucheł. Najbardziej szkoda mi było mojego bydła, które albo zostało zjedzone, albo uciekło, gdyż obecności ich nie stwierdziłem (później okazało się, że te mądre bydlaki ruszyły pochodem – na którego czele, w roli dowódców dywizji, stały oczywiście świnie – i idąc kilka dni, doszły do sąsiada, u którego kiedyś je zostawiłem na zimę, by potem szczęśliwie do mnie powrócić).
 
  Kiedy uporządkowałem wszystkie zniszczenia, uporządkowałem izbę, oborę oraz dokonałem najpotrzebniejszych napraw poczułem ogromną ulgę i szczęście.
Następnego ranka wstałem, wypiłem garniec mleka, założyłem czapkę i ruszyłem rychło w pole.
 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości